„Hobbit”: Książka vs. filmy
Wyświetlana właśnie w kinach „Bitwa Pięciu Armii” to ostatnia część filmowej trylogii „Hobbit” w reżyserii Petera Jacksona, opartej na krótkiej powieści autorstwa J.R.R. Tolkiena. Jak wypada porównanie książki z filmami? Jaką ekranizacją są produkcje Nowozelandczyka?
Wyświetlana właśnie w kinach „Bitwa Pięciu Armii” to ostatnia część filmowej trylogii „Hobbit” w reżyserii Petera Jacksona, opartej na krótkiej powieści autorstwa J.R.R. Tolkiena. Jak wypada porównanie książki z filmami? Jaką ekranizacją są produkcje Nowozelandczyka?
Sprawa wygląda tak: na bazie niespełna 300-stronicowej powieści „Hobbit, czyli tam i z powrotem” pióra J.R.R. Tolkiena nowozelandzki reżyser Peter Jackson nakręcił trzy filmy – „Niezwykłą podróż”, „Pustkowie Smauga” oraz „Bitwę Pięciu Armii” (w kinach od 25 grudnia). W sumie około 8 godzin czasu ekranowego, czyli mniej więcej tyle, ile liczył sobie filmowy „Władca Pierścieni”, nakręcony na podstawie trzech około 600-stronicowych książek. Porównanie tych dwóch ekranizacji to często przywoływany argument w dyskusji o najnowszych filmach Jacksona, mający być fundamentem tezy, jakoby reżyser połasił się na pieniądze i zbezcześcił materiał źródłowy, rozwlekając go niemiłosiernie. Wedle krytyków podziału „Hobbita” na trylogię powinniśmy otrzymać jeden film – w końcu 300 stron to mało materiału, niespełna 3 godziny powinny więc wystarczyć, by opowiedzieć tę historię.
Błąd.
Słowa, że Peter Jackson wziął skromną powieść i rozciągnął jej ekranizację grubo ponad miarę, paść mogły wyłącznie z ust osób, które „Hobbita” może i w ręku miały, nie czytały go jednak albo od lektury powieści minęło tyle lat, że szczegóły stylu Tolkiena zatarły się w ich pamięci. Wyliczanie, ile stron książki powinno przełożyć się na daną liczbę minut filmu, to pomysł idiotyczny, bo nie ma w nim miejsca na przyjrzenie się samemu tekstowi, którego wielu krytyków filmu dzielnie broni, wyraźnie nie zastanawiając się nad jego specyfiką.
[video-browser playlist="637906" suggest=""]
Peter Jackson, a wraz z nim Philippa Boyens, Fran Walsh i Guillermo del Toro mieli do wykonania tytaniczną pracę, której efekt należy docenić. Nie można przyjmować ich dzieła bezkrytycznie, trzeba jednak oddać mu sprawiedliwość: filmowa trylogia „Hobbit” to bardzo dobra ekranizacja dzieła Tolkiena, świetnie adaptująca je na potrzeby srebrnego ekranu.
UWAGA: W dalszej części artykułu nie zabraknie odwołań do wielu konkretnych scen z filmów i książki, czyli spoilerów.
Słowo adaptacja jest tutaj kluczowe, ponieważ pamiętać należy o dwóch bardzo istotnych cechach Tolkienowskiego „Hobbita”: jest to powieść kierowana do dzieci, powstała zaś w pierwszej połowie XX wieku (przy czym najbardziej kluczowy jest ten pierwszy fakt). Co to oznacza? Skrótowość. Może i „Hobbit” liczy sobie niecałe 300 stron, ale to dlatego, że napisany jest bardzo specyficznym stylem, w którym na porządku dziennym są przeskoki fabularne i zbywanie jednym zdaniem czy akapitem całych sekwencji, które w filmie muszą zająć nawet i kilkanaście minut czasu ekranowego. Gdyby chcieć przenieść to dosłownie na język filmu, obraz Jacksona w większości składać by się musiał z minimontaży, w których migałyby kolejne lokacje i postacie, wstawek narratora, niczym na początku filmowej „Drużyny Pierścienia” czy niemalże każdego filmu fantastycznego, lub napisów à la „Gwiezdne wojny”, gdzie zamiast pokazywać dane wydarzenia, zdaje się z nich relację. Bo Tolkien w wielu, wielu, wielu przypadkach właśnie to robił – relacjonował niczym gawędziarz przy ognisku snujący swoją opowieść, który nie powtarza przecież wszystkich szczegółów i nie odtwarza dialogów, ale przedstawia ogólny rys tego, co się wydarzyło. Przykład? Bitwa Pięciu Armii, której spora część zostaje w powieści sprowadzona do kilkuzdaniowego raportu, jakiego po odzyskaniu przytomności wysłuchuje Bilbo. W sumie wielkie starcie z „Hobbita” w książce zajmuje ledwie kilkanaście stron. Chcecie porównania z „Władcą Pierścieni”? Porównajcie to z walkami pod Minas Tirith i ilością miejsca, którą Tolkien poświęca im w „Powrocie króla”.
Tak naprawdę w „Hobbicie”-powieści znajdzie się ledwie kilka dłuższych scen, które można nazwać w pełni wykształconymi, czyli niebędącymi relacją, ale przenoszącymi nas w środek akcji niczym bezpośrednich świadków. Są to: pierwsze spotkanie Gandalfa i Bilba, pojawienie się krasnoludów w Bag End (choć nie do końca), pierwsza rozmowa z Beornem, przede wszystkim zaś gra w zagadki z Gollumem i rozmowy Bilba ze Smaugiem.
[video-browser playlist="637908" suggest=""]
I właśnie te sceny zostały przez Jacksona bardzo wiernie skopiowane w filmie (ze Smaugiem mamy trochę różnic w kontekście spotkania, ale dialogi są identyczne; scena z Beornem trafiła do edycji rozszerzonej „Pustkowia Smauga”). Bo mogły być. Reszta? Resztę trzeba było pisać niemalże od nowa, bazując jedynie na dostarczonym przez Tolkiena szkielecie. Nie ma więc mowy o ekranizacji 300-stronicowej powieści i porównywania tego do „Władcy…” – gdyby „Hobbita” przepisać na styl jego kontynuacji, trzeba by go wydłużyć o dobre kilkaset stron.
Ważne było też przejście od historii dla małych dzieci do opowieści dla starszego widza kinowego, który przecież nie zadowoli się zwrotami typu „ale to należy do innej historii”, przede wszystkim zaś który, gdyby otrzymał postacie wraz z ich charakterami i motywacjami jak w oryginalne, sarkałby na naiwność bohaterów i fabuły.
Weźmy Arcyklejnot i w ogóle zatrudnienie Bilba jako włamywacza. W filmach Jackson i spółka uczynili Serce Góry symbolem królewskiej władzy, którego odzyskanie miało umożliwić Thorinowi zjednoczenie krasnoludów i pokonanie Smauga. Hobbit był więc potrzebny do odnalezienia i wykradzenia jednego konkretnego przedmiotu. A w książce? Krasnoludy zaciągnęły Bilba do Samotnej Góry, a gdy już się tam znaleźli, dopiero zaczęli doszukiwać się w tym sensu, bo nie wiedzieli, co zrobić ze smokiem, od hobbita oczekiwali zaś, że cały skarbiec Ereboru opróżni po troszku. Głupota. W książeczce dla dzieci przejdzie, ale nie w kinie kierowanym do nastolatków i dorosłych.
Czytaj również: Ian McKellen – czarodziej i mutant z tytułem szlacheckim
Inny przykład? Wyobraźmy sobie, że Jackson jest wierny tekstowi Tolkiena w kwestii Miasta nad Jeziorem. Oznacza to, że Barda, który ostatecznie zabija Smauga, na ekranie zobaczylibyśmy w migawce na kilka minut przed konfrontacją ze smokiem. A więc potężnego gada, arcywroga naszych bohaterów, zabiłby jakiś anonimowy gościu z łukiem – tak miałby wyglądać współczesny film? Jackson musiał to zmienić, musiał dużo ekranowego czasu poświęcić temu bohaterowi i jego historii.
Musiał też nieco podkręcić relacje między postaciami, dodając zwłaszcza konflikty – w „Hobbicie” Tolkiena wszyscy są jacyś tacy miałcy, radośni, zgadzają się we wszystkim i najchętniej tańczyliby wesoło w kółeczku (porównajcie Thranduila w wersji Tolkiena i w wersji filmowej, a dostrzeżecie znaczenie zmian wprowadzonych przez reżysera). Po raz kolejny: przejdzie w opowiastce dla dzieci, ale nie w filmie fantasy z XXI wieku.
I wreszcie na koniec: Peter Jackson nie mógł ignorować mitologii Śródziemia - nie po tym, jak widzieliśmy „Władcę Pierścieni”. To, co Tolkien opisywał jednym zdaniem, bo przecież jego opus magnum wtedy jeszcze nie powstało i Wojna o Pierścień jeszcze nie rysowała się w jego głowie, Jackson musiał rozwinąć, bo jego „Hobbity” osadzone są w pewnym kinowym uniwersum. Dlatego na srebrnym ekranie zobaczyliśmy zarówno naradę Białej Rady, jak i jej starcie z Sauronem, mimo iż w powieści Tolkien ledwie rzuca uwagę, że takie coś miało miejsce. Dlatego w filmie widzimy wizytę Gandalfa w Dol Guldur, dlatego pojawia się Azog jako generał armii Saurona i to on dowodzi armią orków oraz goblinów w Bitwie Pięciu Armii – bo inaczej cała historia Czarnoksiężnika, tak ważna dla tego świata, musiałaby być nieistotnym elementem tła, o którym się tylko wspomina, którym nikt się nie zajmuje. W kinie nie ma przypisów, nie liczy się, że Tolkien później gdzieś indziej rozwinął te wątki i można doczytać – to trzeba pokazać tu, teraz, bo „Hobbit”-powieść zyskała inne znaczenie po publikacji „Władcy…”, co oddane zostało w innych tekstach. Ignorowanie ich zakrawałoby na głupotę.
[video-browser playlist="637904" suggest=""]
Pozostaje pytanie: czy ze względu na te wszystkie zmiany, konieczne zmiany, Peter Jackson potrzebował aż trzech filmów?
Nie, raczej nie. W jednym nie mógł się zmieścić, to oczywiste, jednakże dwa powinny były mu wystarczyć – taki był zresztą pierwotny plan. Zmieniając tekst Tolkiena, za bardzo się jednak rozpędził, poczuł się zbyt pewnie i wyszedł poza konieczność, bawiąc się historią, dodając choćby Legolasa, który dla całej opowieści jest absolutnie zbędny. Bo tak jak można tłumaczyć wprowadzenie Radagasta, Sarumana i Galadrieli chęcią rozwinięcia wątku Czarnoksiężnika, tak już pojawienie się szpiczastouchego łucznika i uczynienie go de facto jednym z głównych bohaterów trylogii to wyłącznie wyraz sympatii do aktora i chęci nakręcenia kilku przesadnie efektownych scen. Zresztą podobnie postać Alfrida dostaje w „Bitwie Pięciu Armii” stanowczo zbyt dużo czasu ekranowego, wyłącznie dlatego, że reżyser i scenarzyści zachwycili się stworzonym przez siebie bohaterem i wcielającym się w niego aktorem.
Wygląda to więc tak, że jeżeli jakiś element historii musiał zostać rozwinięty ze względu na przejście z tekstu źródłowego na język filmu, Jackson i spółka popisywali się wyjątkowym wyczuciem i świadomością całego uniwersum, wykonując swoje zadanie perfekcyjnie (jakże wspaniale wypada w „Bitwie…” Dain!). Gdy jednak samowolnie zapędzali się na nowe terytoria, bo taki mieli kaprys, wyraźnie obniżali poziom, czego przykładem jest wątek romansu między Tauriel a Kilim – od początku sprawiał wrażenie wymuszonego, był napisany bez polotu, z momentami wręcz żenująco ckliwymi i drętwymi dialogami. Do tego dołożyć trzeba ewidentne, bezgraniczne zakochanie Petera Jacksona w efektach komputerowych i ocierające się o śmieszność (a często i już po prostu żenujące), przeładowane cyfrowymi udziwnieniami sceny akcji, które zwłaszcza w „Bitwie…” zajmują stanowczo zbyt dużo czasu (choć i starcie krasnoludów ze Smaugiem wyszło fatalnie). Efekt: filmowa trylogia, która nie sprostała oczekiwaniom, z której najlepsza jest „Niezwykła podróż” (bo najwierniejsza Tolkienowi), a najsłabsza „Bitwa…” (bo Jackson głównie bawił się w niej cyfrowymi żołnierzykami).
Niemniej - „Hobbit” Petera Jacksona pozostaje bardzo dobrą adaptacją powieści J.R.R. Tolkiena.
Źródło ilustracji do artykułu: materiały prasowe filmu "Hobbit: Bitwa Pięciu Armii".
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1960, kończy 64 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1967, kończy 57 lat