James Bond – aktorzy z licencją na zabijanie
James Bond niejedną miał twarz. Nie jedną, a dokładniej sześć. Oczywiście specjaliści mogą tu kombinować, że jeszcze przecież było pierwsze Casino Royale, a tam Bondów co niemiara, ale nie przejmujmy się takimi detalami. Oto aktorzy grający Agenta 007.
James Bond niejedną miał twarz. Nie jedną, a dokładniej sześć. Oczywiście specjaliści mogą tu kombinować, że jeszcze przecież było pierwsze Casino Royale, a tam Bondów co niemiara, ale nie przejmujmy się takimi detalami. Oto aktorzy grający Agenta 007.
Sześciu aktorów. Sześciu agentów 007 w ciągu pięćdziesięciu trzech lat i dwudziestu czterech filmów. Wynik godny podziwu. Aktorzy też świetni. Przypomnijmy ich sobie:
Sean Connery
Pierwszy i dla wielu jedyny prawdziwy James Bond, a na pewno jedyny Bond, który ma w swym dorobku Oscara, choć oczywiście za inną rolę (The Untouchables w reż. Briana De Palmy). Początkowo Connery nie wzbudził zachwytu autora książkowych Bondów, Iana Fleminga, ale gdy ten zobaczył go na ekranie, wycofał wszelkie zarzuty, a nawet w hołdzie dla Connery'ego w kolejnej powieści dopisał Bondowi szkockie korzenie. Co zabawne, już od pierwszego filmu (Dr No z 1962 roku) Connery był zmuszony przykrywać swe coraz bardziej łysiejące czoło tupecikami i peruczkami. Sean zagrał w pięciu pierwszych filmach, a po You Only Live Twice w 1967 roku powiedział, że już dziękuje. Jednak cztery lata później przeprosił się z serią i powrócił jako Bond w Diamonds Are Forever. I znowu stwierdził, że już nigdy więcej. Kiedy jednak po latach zaproponowano mu rolę Bonda w konkurencyjnej produkcji, będącej praktycznie remakiem Thunderball z 1965 roku (to długa i skomplikowana historia batalii sądowych o prawa autorskie. Z naszej perspektywy ważne jest to, że dzięki temu mieliśmy o jeden film z Bondem więcej), znowu się zgodził i tak powstał film Never Say Never Again z 1983 roku. Więcej jako 007 już go nie zobaczyliśmy, co nie znaczy, że nie usłyszeliśmy w grze, ale to już zupełnie inna historia.
Sean Connery od kilkunastu lat jest na zasłużonej emeryturze (w tym roku kończy 85 lat) i nie wrócił z niej nawet wtedy, gdy Steven Spielberg namawiał go do zagrania ponownie ojca Indiany Jonesa. To jedno z najważniejszych nazwisk w historii kina popularnego.
George Lazenby
Jedyny Bond jednorazowy. To on właśnie (nie mając praktycznie żadnego doświadczenia przed kamerą poza grą w reklamówkach męskiej bielizny) zastąpił Seana Connery'ego, gdy ten odmówił występu w szóstym Bondzie z rzędu. Lazenby zagrał w filmie On Her Majesty's Secret Service z 1969 roku i tyle. Niespecjalnie udana kreacja skrzyżowana z niespecjalnie udaną próbą zmiany klimatu całego cyklu nie spodobała się widzom, nie spodobała się samemu Lazenby'emu, który powiedział, że nie chce powtarzać tego doświadczenia, a producenci natychmiast zaczęli pukać do drzwi Seana Connery'ego ze znacznie większymi pieniędzmi, by wrócił i ratował. Wrócił i uratował, grając w Diamonds Are Forever.
Tymczasem Lazenby udał się na bondowską emeryturę – wrócił do reklam, a czasem zagrał w czymś drugorzędnym, i to zwykle drugoplanową rolę. Można go znaleźć np. w kilku telewizyjnych filmach z cyklu o Emmanuelle. Lazenby przeszedł również do powiedzonek – hasło „być George'em Lazenbym czegoś” zaczęło oznaczać najgorsze wcielenie danej postaci.
Roger Moore
Najstarszy Bond w zestawie. Naprawdę. Moore jest o trzy lata starszy od Connery'ego, czyli w tym roku kończy 88 lat. W postać Agenta 007 wcielił się siedem razy z rzędu w latach 1973-1985. Trzeba przyznać, że za jego czasów Bond stał się trochę zabawniejszy, bardziej wyluzowany, nastawiony na maksimum rozrywki, co oczywiście nie znaczy, że zaniedbywał obowiązki. Gdy trzeba - zabijał; gdy trzeba - uwodził. Wszystko zgodnie z licencją.
Moore sporą popularność zdobył jeszcze przed objęciem etatu Jamesa Bonda – zawdzięczał ją tytułowej roli w serialu Święty, historii włamywacza-gentlemana, który podróżuje po świecie i z dużą radością karci różnych złych ludzi. Serial miał łącznie 118 odcinków i był wielkim przebojem lat sześćdziesiątych na całym świecie (dotarł również do polskiej telewizji). Życie po Bondzie Rogera Moore'a to kilkanaście filmów, ale przede wszystkim praca Ambasadora Dobrej Woli UNICEF. Napisał też kilka tomów rewelacyjnych wspomnień, pełnych dystansu i niegrzecznych anegdot.
Timothy Dalton
Podwójny Bond (w sensie, że wystąpił w dwóch filmach jako 007) z drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Jego Bond był znacznie poważniejszy niż kreacja Rogera Moore'a. Zarówno The Living Daylights (1987), jak i Licence to Kill (1989) to filmy brutalniejsze, bardziej serio i w dużej mierze wracające do klimatu prozy Fleminga. Niestety zawirowania z procesami o prawa do postaci zatrzymały produkcję kolejnego Bonda, a w międzyczasie Dalton posunął się w latach i jego powrót jako 007 przestał mieć sens. Trzeba przyznać, że ucierpiała też na tym jego kariera – choć pojawił się potem w wielu filmach i serialach (był m.in. nowym wcieleniem Rhetta Butlera w kontynuacji Przeminęło z wiatrem czy demonicznym czarnym charakterem w Hot Fuzz), to nigdy już nie zapisał się żadną wielką rolą w historii kina.
Pierce Brosnan
Bond przełomu wieków. Piąty Bond na liście w dużej mierze przypomina swoją kreacją i historią czasy Rogera Moore'a. Brosnan - podobnie jak Bond nr 3 - wcześniej zdobył dużą popularność dzięki serialowi telewizyjnemu (Remington Steele). Jego 007 jest znacznie bardziej wyluzowany, zdystansowany i grany z lekkim przymrużeniem oka. Pierce obskoczył cztery kolejne filmy z lat 1995-2002 (numery 17-20), a potem poświęcił się podobnym w nastroju produkcjom – lekkim, pełnym dystansu, czasem bardziej sensacyjnym, czasem komediowym (m.in. Po zachodzie słońca, Kumple na zabój, Mamma Mia!, A Long Way Down, The November Man). To wciąż aktor bardzo aktywny i pewnie jeszcze nie raz nas zaskoczy, ale nie spodziewamy się po nim oscarowych kreacji.
Daniel Craig
Bond wciąż jeszcze bieżący – póki oficjalnie nie dowiemy się, że odszedł, to traktujemy go jako urzędującego 007. Właśnie w tym roku filmem Spectre dogonił dorobkiem swego poprzednika – pojawił się jako James Bond po raz czwarty. Craig był bardzo odważnym wyborem producentów. Jego pierwszy film, Casino Royale (2006), był jakby restartem całej serii i przed premierą wzbudzał sporo kontrowersji. Podobnie jednak jak pół wieku wcześniej z Seanem Connerym, wszystkie wątpliwości rozwiały się już po pierwszych projekcjach. Craig okazał się wyśmienitym Bondem, a filmy z jego udziałem sprawdzają się jako mocne sensacyjne fabuły na współczesne czasy.
Craig ze wszystkich dotychczasowych aktorów wcielających się w postać stworzoną przez Iana Fleminga miał największe doświadczenie i najmocniejszą filmografię. Przed swym pierwszym Bondem grał duże role i w kinie wysokobudżetowym (Lara Croft: Tomb Raider z 2001 roku), i u słynnych reżyserów, np. Sama Mendesa (Road to Perdition z 2002 roku) czy Stevena Spielberga (Monachium z 2005 roku). To nie Bond wpłynął na niego, a on na Bonda – wszak to za jego czasów za reżyserię Bonda wziął się po raz pierwszy twórca wcześniej nagrodzony Oscarem, Sam Mendes (ten sam, u którego - jak widać wyżej - Craig grywał już wcześniej). To Craig przeniósł opowieści z Bondem na wyższą filmową półkę. I chwała mu za to niezależnie od tego, czy tegoroczny film to jego ostatnia przygoda z 007, czy jednak jeszcze z nami zostanie.
James Bond powraca już 6 listopada w filmie Spectre.
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1945, kończy 79 lat