Lato w kinie – rozczarowania i… brak zachwytów Marcina Zwierzchowskiego
Dni robią się coraz chłodniejsze, co oznacza, że letni sezon w kinach nieuchronnie zbliża się ku końcowi. Jaki był w tym roku? Przeciętny, do bólu przeciętny.
Dni robią się coraz chłodniejsze, co oznacza, że letni sezon w kinach nieuchronnie zbliża się ku końcowi. Jaki był w tym roku? Przeciętny, do bólu przeciętny.
Niniejszy artykuł wedle pierwotnej idei powinien być zatytułowany Zachwyty i rozczarowania – taki był plan. I tak jak wytypowanie kilku filmów, które w ostatnich miesiącach zawiodły, jest nadzwyczaj łatwe, tak nie byłem w stanie – mimo pozornie mocnej listy premier – wytypować więcej niż jednego tytułu, który mnie zachwycił. Czy coś mi się podobało? Oczywiście. Czy na czymś świetnie się bawiłem? Jak najbardziej. Czy coś wbiło mnie w fotel jak w poprzednich latach Mad Max: Na drodze gniewu czy Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz? Sęk w tym, że do głowy przychodzi mi ledwie jedna premiera, a i ona z filmami Millera czy braci Russo mierzyć się nie może.
Chodzi o The Nice Guys, po których nie spodziewałem się, że będą aż tak dobrzy. To komedia sensacyjna przywodząca na myśl pierwszą Zabójczą broń (reżyserem jest tu Shane Black, scenarzysta filmu z Gibsonem), z mnóstwem strzelanin, mordobić, wątkiem śledztwa – poszukiwania zaginionej dziewczyny, ale przede wszystkim z solidną porcją humoru. I za to ostatnie odpowiadał w największej mierze fenomenalny Ryan Gosling, pokazujący, że potrafi grać nie tylko ponuraka w Drive, ale też uroczo pierdołowatego i tchórzliwego prywatnego detektywa.
Z wyczekiwanych blockbusterów zdecydowanie najlepiej wypadł Captain America: Civil War – o tak, tu do miana zachwytu wiele nie zabrakło, choć tradycyjnie słaby „ten zły”, tu w postaci Barona Zemo, mocno rozczarował i musiał obniżyć ocenę.
Dalej, niestety, było już z górki. Mnie osobiście najbardziej zawiódł X-Men: Apocalypse, pewnie dlatego, że Marvelowscy mutanci to moi komiksowi ulubieńcy. I jasne, dostałem tu świetnych aktorów, czyli McAvoya i Fassbendera, którzy po raz kolejny bardzo dobrze pokazali dziwaczną relację łączącą ich bohaterów, poza świetnym otwarciem jednak otrzymaliśmy film bardzo przeciętny, z nudnym, leniwym finałem, realizowanym według najbardziej standardowych standardów współczesnego kina fantastycznego. Jeżeli porównać tę fabułę choćby z Pierwszą klasą, czego uniknąć nie można, jedynym słowem przychodzącym do głowy jest rozczarowanie.
Podobnie sporo obiecywałem sobie po Star Trek Beyond, bo też, czym może niektórych zaskoczę, należę do tej niewielkiej grupki, której pierwsze dwa nowe filmy z tej serii bardzo się podobały. Ba, ja nawet wolę W ciemność, bo wprawdzie ożywianie Kirka z pomocą superkrwi jest głupie, jednak Benedict Cumberbatch urodził się, by grać silne, dominujące postacie, a jego głos wypowiadający słowa „Shall we begin?” robi niesamowite wrażenie. Nowa odsłona cyklu, nakręcona już przez Justina Lina, ani niczym nie zaskoczyła (no, może poza Sabotage), ani nie opowiedziała żadnej historii, zamiast tego skupiając się nadmiernie na efekciarskości i niepotrzebnie przeciągając każdą dynamiczną scenę.
Oczywiście w kwestii zawodów liderem letniej listy musi być Suicide Squad. Znowu – znajduję w tym filmie dużo dobrego, od postaci Harley Quinn i gry Margott Robbie, przez Willa Smitha w wysokiej formie, po pomysł na klimat filmu, zarówno wizualny, jak i muzyczny. Nie mogłem jednak nie zauważyć, jak nijaka jest tu fabuła, jakby wymyślona na poczekaniu (fakt, Ayer miał na scenariusz ledwie 6 tygodni!), wreszcie jak źle zmontowany jest film - jakby posklejano go losowo z wielu różnych części (też wiemy, że może to być efekt ingerencji studia). Te postacie zasługiwały na ciekawszą opowieść.
Przy okazji też Warner zdołał popsuć coś innego, a więc Batman: The Killing Joke – wzięli kultowy komiks Alana Moore’a, bardzo mocny, wyrazisty, kontrowersyjny… i dopisali do niego w najlepszym wypadku nudnawy, a w najgorszym kuriozalny wstęp, w którym Batgirl zachowuje się jak roztrzepana idiotka i napalona rzuca na Batmana. Czy naprawdę, skoro już postanowili uczynić ją narratorką i bohaterką połowy animacji, nie można było pokazać, że kobieta-heros potrafi sobie poradzić i nie potrzebuje faceta, do którego będzie się ślinić? Inna rzecz, że nawet sceny niemalże idealnie odwzorowane z komiksu, sam Joker, w animacji jakby straciły na sile, nie niosły za sobą takiego samego ładunku emocjonalnego jak w komiksie – choćby wątek Gordona wypada wyjątkowo blado.
Już lepiej wyszedł Warnerowi The Legend of Tarzan, w którym mieli sporo naprawdę dobrych pomysłów. Raz, że świetnie obsadzili Alexandra Skarsgårda w roli tytułowej, a dwa – wpadli na to, by opowieść o Władcy Małp połączyć z autentyczną historią z czasów gnębienia Afryki przez europejskich polityków i monarchów. Gorzej, że w finale musieli uciec się do klasycznej rozpierduchy, z Samuela L. Jacksona zrobiono śmieszkowatą postać drugoplanową, a Christoph Waltz po raz kolejny zagrał tego samego bohatera, zmieniając tylko ubiór i nazwisko.
Skoro zaś jesteśmy już przy legendarnych bohaterach – po dłuższej przerwie na wielki ekran powrócił Jason Bourne, w Jason Bourne. I co? I fabularnie ubogo, choć akcji nie brakowało – gdzieś zachwiały się proporcje między efekciarskością (której przecież w poprzednich odsłonach serii nie brakowało i z której słynęła) a trzymającą w napięciu opowieścią o grze służb wywiadowczych, na niekorzyść tej drugiej. Bo jest widowiskowo, tu nie ma co zaprzeczać, a Matt Damon pozostaje w roli Bourne’a świetny, ale z drugiej strony samej fabuły jest tu tyle, co kot napłakał, i w sumie wystarczyłoby jej może na jeden krótki odcinek serialu.
Jeszcze bardziej ambiwalentne uczucia wzbudzają jednak we mnie Independence Day: Resurgence oraz Warcraft . To nie są dobre filmy – mają mnóstwo wad, opowiadają proste historyjki, w których sporo jest głupot – ale z drugiej strony w obu przypadkach w kinie bawiłem się wybornie. Sam byłem zaskoczony, jak bardzo – mimo wyraźnie dostrzegalnych błędów – podobało mi się Odrodzenie, jak cieszyłem się na widok starych bohaterów i jak fascynowała mnie wizja świata 20 lat po inwazji kosmitów (najmocniejszy element filmu). Podobnie przy Warcrafcie dostrzegałem zły montaż, słabe aktorstwo, momentami niedopracowane efekty specjalne, ale mimo wszystko Azeroth mnie wciągnęło, a w orkach, zwłaszcza zaś Durotanie, się zakochałem. Gdzie tu logika? Brak – w kinie władzę przejmował geek, który piał z zachwytu.
Później jednak, gdy przyszło do chłodniejszej oceny, zarówno dwóch ostatnich filmów z tej listy, jak i w ogóle sezonu letniego w kinach, wniosek mógł być tylko jeden – było słabo. W teorii lista premier olśniewała, bo Kapitan Ameryka, Legion samobójców, Star Trek czy Warcratf to rzeczy, na które się czeka. Z praktyce jednak większość z nich sprawiała wrażenie kręconych bez pomysłów, najmniejszym możliwym nakładem środków.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat