Ostatni samuraj ma 20 lat. Arcydzieło, o którym mogliście nie słyszeć (a powinniście)
Film Edwarda Zwicka z 2003 roku osiągnął sukces, ale nie został tak zapamiętany jak inne widowiska kostiumowe z tamtych lat.
Ostatni samuraj to film, który mnie porwał i poruszył. Przez te 20 lat powtarzałem go wielokrotnie i zawsze się dziwiłem, że nie jest on znany jak Troja, Królestwo Niebieskie czy Patriota. Zwłaszcza że – całkowicie szczerze! – widowisko z Tomem Cruise'em w roli głównej prezentuje jakość, która w wielu momentach przewyższa inne tytuły ze swojego gatunku. Czy po 20 latach odbieram ten film inaczej? Bynajmniej!
Ostatni samuraj nie jest filmem historycznym. Edward Zwick i jego ekipa jedynie inspirowali się prawdziwymi wydarzeniami i postaciami. Ta superprodukcja wiele zmieniła w Hollywood w kwestii reprezentacji Japończyków na ekranie (przed tym popularny był stereotyp nerda w okularach), ale najważniejsze jest to, jak ukazano samurajów. Twórcy wykonali kawał dobrej roboty i dowiedzieli się tyle o kulturze japońskiej, ile tylko mogli. Ważne jest jednak to, że wydarzenia obserwujemy z perspektywy Amerykanina (w tej roli Tom Cruise). Może dlatego ta opowieść tak działa na wyobraźnię i emocje?
Reżyser ukazał samurajów w sposób wyidealizowany, wręcz romantyczny, by widz poczuł, że koniec ich epoki to coś naprawdę przełomowego, ważnego i diabelnie przygnębiającego. Filmowiec nie zagłębił się aż tak w ich kulturę, bo jednak ważniejsza była perspektywa białego bohatera. To działa na emocje w sposób zaskakująco mocny. Twórcy nie spieszą się do finałowego konfliktu, a pozwalają nam swobodnie i spokojnie wejść do tego świata, poznać postaci i poczuć to sercem. Gdy w kulminacji dochodzi do tragicznych wydarzeń, to wszystko oddziałuje jeszcze silniej. Wielkie brawa dla Zwicka za podjęte decyzje!
Najlepsze filmy historyczne/kostiumowe - miejsca 30-1
Bywa tak, że gdy pierwszy raz oglądamy jakiś film, to ciarki przechodzą nam po plecach. Na kolejnych seansach nie ma tego samego efektu. Jednak Ostatni samuraj jest wyjątkiem! Gdy powtarzałem sobie ten film na potrzeby napisania niniejszego artykułu, wypunktowałem mnóstwo momentów, w których klimat i emocje aż wylewały się z ekranu. Podjęte przez reżysera decyzje świetnie zadziałały w połączeniu z fantastycznymi zdjęciami Johna Tolla (który miał już wtedy doświadczenie z kinem kostiumowym; odpowiadał za nagrodzone Oscarem zdjęcia do Braveheart) i jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych Hansa Zimmera.
Muzyka potęguje emocje w tym filmie. Da się wyczuć, że ten projekt trafił do serca Zimmera i rozbudził w nim pokłady nieograniczonej kreatywności. Jest wiele scen, w których muzyka sprawia, że możemy poczuć coś więcej. W kulminacyjnej bitwie porusza ona tak, że wrażliwsi widzowie niewątpliwie uronią łzę. Dlatego Ostatni samuraj jest wybitnym spektaklem audiowizualnym, w którym każdy aspekt stoi na światowym poziomie i jest dopracowany do perfekcji. Tego właśnie oczekujemy po wielkim kinie, które przetrwa próbę czasu i będzie dostarczać wrażeń za każdym razem, gdy do niego wrócimy.
W filmie błyszczą też aktorzy. Tom Cruise był wówczas w swojej życiowej formie. Zbudował obraz zniszczonego traumą żołnierza i sam wykonał wszystkie sceny kaskaderskie. Jeśli jesteście ciekawi, jak walczy samurajskimi katanami, to musicie zdecydować się na seans. Do tego jest fantastyczny Ken Watanabe w roli Katsumoto. Japończyk dzięki tej kreacji zaistniał w Hollywood i wciąż pozostaje aktywny zawodowo, ale jego talent jest marnowany. Niestety nie dostał już roli wymagającej takiego aktorskiego rzemiosła.
Film ma ponadczasowe przesłanie, które działa nawet po 20 latach. W końcu opowiada o poszukiwaniu siebie. O otwarciu na inne, gdy jesteśmy ograniczeni przez otoczenie. O poznawaniu własnego potencjału, walce z demonami przeszłości i przemianie, którą Cruise świetnie ukazuje na ekranie. Choć mówi się, że to Katsumoto jest tym tytułowym ostatnim samurajem, interpretacja pozostaje otwarta i śmiało można pod to podciągnąć postać Nathana. Te głębsze treści nadal wyśmienicie wybrzmiewają i sprawiają, że pozornie bajkowa i romantyczna historia zostaje w głowie na dłużej.
W Stanach Zjednoczonych chcieli przypisać Ostatniego samuraja do nurtu hollywoodzkich filmów o "białym zbawcy". Na szczęście te próby okazały się nieudane – i nic dziwnego, bo to zwyczajnie głupie i naciągane. Nathan w wykonaniu Cruise'a nie jest żadnym zbawcą, nie ratuje sytuacji ani nie sprawia, że samuraje zwyciężają. Jest tylko obserwatorem i narratorem, dzięki któremu możemy poznać kulturę, codzienne życie i obyczaje samurajów. Nie odgrywa on roli wybawiciela, bo w jego wątku chodzi o coś zupełnie innego.
W 2003 roku przy kręceniu scen batalistycznych jeszcze nie opierano się tak bardzo na pracy komputera. Oczywiście efekty specjalne są obecne w filmie, ale doskonałe zdjęcia Johna Tolla sprawiają, że wszystko wypada autentycznie. Sceny walk i bitwy przetrwały próbę czasu i wciąż są widowiskowe. Na pochwałę zasługują zbliżenia. Zwłaszcza gdy obserwujemy Hiroyukiego Sanadę – zwanego etatowym samurajem kina. Jest to kapitalny aktor, co wielokrotnie udowodnił w Hollywood. Dzięki Ostatniemu samurajowi świat poznał go jako charyzmatycznego wojownika. Nawet po 20 latach jest jednym z najjaśniejszych punktów tego widowiska.
Ostatni samuraj to wielkie kino. Ponadczasowe arcydzieło, które śmiało można postawić obok Gladiatora czy Braveheart! Każdy kolejny seans gwarantuje tak samo mocne i niezapomniane wrażenia. Do tego dochodzą: niesamowity klimat, muzyka gwarantująca wielkie emocje i historia, która porusza.