Warszawski Festiwal Filmowy – relacja 3: Amerykańskie i japońskie spojrzenie na świat
Na tegoroczny Warszawski Festiwal Filmowy wysłaliśmy naszego wysłannika, Huberta Kuberskiego, by wyszukiwał w wielkiej obfitości seansów takie filmy, które mogą zainteresować czytelników naEKRANIE. Oto jego trzecia relacja.
Na tegoroczny Warszawski Festiwal Filmowy wysłaliśmy naszego wysłannika, Huberta Kuberskiego, by wyszukiwał w wielkiej obfitości seansów takie filmy, które mogą zainteresować czytelników naEKRANIE. Oto jego trzecia relacja.
Poniedziałkowy dzień festiwalowy to kolejna porcja filmowej różnorodności 31. WFF i możliwość rozkoszowania się kinem z całego świata, krańcowo odmiennymi estetykami czy nawet diametralnie innymi sposobami realizacyjnymi – od profesjonalnego sprzętu filmowego po nowatorskie cacuszka rejestracji obrazu, jakim okazuje się Blackmagic Pocket Cinema Camera (na kieszeń każdego filmomaniaka).
Zacznijmy od argentyńskiego „Parabellum”, który nie wykorzystuje wątków katastroficznych i nie jest opowieścią o zbliżającym się końcu świata, a raczej przygotowywaniu się na niego, zgodnym ze starożytną maksymą – Si vis pacem, para bellum (Jeśli chcesz pokoju, przygotuj się do wojny) – skąd został zaczerpnięty tytuł filmu. Zgodnie z nią firma na antypodach zachęca do uczestnictwa w kursach przetrwania skierowanych do wszystkich obawiających się o swoją egzystencję w dobie spodziewanego końca świata. Głównym bohaterem jest geolog w średnim wieku, Hernan. Ten niewyróżniający się niczym urzędnik podejmuje ekstremalny wysiłek zdobycia umiejętności survivalowych. Realizacja tego zadania ma miejsce w odludnym ośrodku, w środku leśno-bagiennej dziczy. Nieznani sobie wcześniej ludzie ćwiczą pod okiem instruktorów, aby przygotować się na przyjście Armageddonu. Ćwiczący nabierają nowych umiejętności, nieświadomie przeobrażając się ze zwykłych mieszczuchów w ekspertów pokonujących najtrudniejsze przeciwności. Ten minimalistyczny obraz zbliżającego się końca świata (o czym przypominają bombardujące ziemię komety) to próba zmierzenia się z niepokojami ludzkiej duszy.
Niespokojny i nieprzewidywalny obraz oferuje całkowity suspense, choć filmowi Lukasa Valenta Rinnera daleko do hollywoodzkich rozwiązań. Operatorska woltyżerka przygotowuje nas na kino autorskie od samego początku, gdy otwierający fabułę kilkuminutowy mastershot ukazuje panoramę od rozgwieżdżonego nieba po świt budzącej się okolicy z odgłosami zwierząt. Reżyser prezentuje bohaterów zrywających więzi z dotychczas ułożonym światem, co prowadzi do „przekroczenia Rubikonu”. Okazuje się nim zaatakowanie położonej na odludziu willi przez Hernana i dwójkę jego wyszkolonych partnerów. Zabicie właścicieli staje się sygnałem odwrócenia się od postmodernistycznego świata. Celem reżysera było wypowiedzenie się na temat destrukcyjnego wpływu globalnego kapitalizmu (co nie dziwi, biorąc pod uwagę kraj urodzenia i zamieszkania reżysera – zrezygnował z dostatniego życia w zakłamanej Austrii, wybierając ojczyznę „Che” Guevary). Czy osiąga swój cel ośmieszenia schyłkowej teraźniejszości - to dyskusyjne. Jego nihilistyczni bohaterowie mają środki finansowe na opłacenie survivalowego szkolenia przeżycia, ale ich transformacja w egocentrycznych morderców nie jest do końca jasna (chyba że zabicie właścicieli rezydencji jest sygnałem do walki ze znienawidzonym systemem ciemiężącym krwiopijców kapitalistycznych). Pełnoekranowe cytaty z wymyślonej „Księgi Katastrofy” mają uświadamiać widzom, że całość kursu posiada zabezpieczenie w postaci drogowskazu moralnego w czasach chaosu. Obserwacje kamery Romana Kasserollera charakteryzują się szwenkami z odrobiną „brudnego” drżenia dodającego filmowi napięcia. Można znaleźć analogie pomiędzy filmem Rinnera a dziełami Carlosa Reygadasa, ale „Parabellum” bliższe stylistycznie wydaje się wczesnym filmom innego Austriaka - Michaela Haneke. Rinner zrealizował niepokojące kino pozostawiające wrażenie zagrożenia, ale do mistrzostwa jeszcze droga daleka przed nim.
[video-browser playlist="753999" suggest=""]
Maestrii nie można odmówić japońskiemu reżyserowi tworzącemu pod pseudonimem Sabu, od lat zachwycającemu swoimi niekonwencjonalnymi opowieściami. Tym razem, na początek najnowszej „Podróży Chasuke”, przenosi widzów do nieba, gdzie tytułowy bohater zajmuje się parzeniem herbaty dla skrybów piszących scenariusze egzystencjalne dla Ziemian. Gdy pewnego razu Najwyższa Istota wymaga od swych podwładnych awangardowego podejścia do pracy, na piszących pada blady strach. Jeden z nich prosi Chasuke o podanie rozwiązania dla jednej ze swych bohaterek. Ten od niechcenia proponuje przeniesienie akcji do klubu karaoke, co bynajmniej nie okazuje się awangardowe, ale przynosi zgubę młodej kobiecie – Juri. Wyrzuty sumienia Chasuke (i kilku skrybów) doprowadzają go do wypełnienia niebezpiecznej misji: uchronienia dziewczyny przed śmiercią. Złamanie niebiańskich zasad i zejście na Ziemię prowadzi do pojawienia się „naprawiaczy” status quo.
Błyskotliwy pomysł Sabu potwierdza, że jego filmów nie wolno przegapiać, w tym i „Podróży Chasuke”. Fabuła nie jest zwykłą love story, choć odniesienia do innych filmów o tej tematyce są aż nazbyt widoczne. Jednak i w tej japońskiej fabule pojawia się yakuza, wypełniający nieubłaganą wolę niebios. Imponujące rozwiązania wizualne, odnoszące się do ukazania niebios, cudów (z nieoczekiwanym ich efektem w postaci nudności głównego bohatera) czy też finałowego odchodzenia dusz, to elementy estetyki filmowej potwierdzające nietuzinkowość Sabu. Jego odniesienia do innych opowieści X Muzy również są oryginalnym zapożyczeniem z „Ghosta”, „Titanica” i „Glorii”.
Całkowicie inną produkcją o charakterze niezależnym jest „Bob i jego drzewa”, wyreżyserowany przez Diego Ongaro, a sfilmowany za pomocą kieszonkowego cacuszka Blackmagic Pocket Cinema Camera. Ta niewielka kamera znakomicie sprawdziła się w ekstremalnych warunkach surowej zimy w północnoamerykańskim Massachusetts. Tytułowy bohater, Bob Tarasuk, to 50-letni farmer i drwal uwielbiający golfa oraz intensywny hip-hop. Jego egzystencja to nieustanna walka „od pierwszego do pierwszego”, choć poziom życia amerykańskiej wsi daleko odbiega od jego polskiego odpowiednika. Czyhające na Boba zagrożenia zaczynają mu podpowiadać ekstremalne rozwiązania zarówno w lesie, jak i jego zagrodzie. Niskobudżetowy portret amerykańskiego chłopa prezentuje jego konfrontacje z bezlitosnym światem zglobalizowanej gospodarki i klimatycznymi zmianami. Reżyser wykorzystał olbrzymi potencjał tytułowej postaci – nieprofesjonalnego aktora, grającego samego siebie (podobnie jak i postacie drugoplanowe, z wyjątkiem „żony” Boba, zagranej przez Polly MacIntyre, aktorkę teatralną z Filadelfii) – dlatego też zdjęcia były możliwe w zimowym czasie, gdy było najmniej pracy na jego farmie.
Niewielki rozmiar Blackmagic Pocket Cinema Camera pozwolił „otworzyć się” farmerowi, który grał swoje życie w sposób niewymuszony i naturalny – czego dowodem jest trenowanie golfa na śniegu czy zaangażowane słuchanie hardcorowego hip-hopu. Bob okazał się żywiołowym, otwartym aktorem, a nawet jego cisza charakteryzowała się perfekcyjną ekspresją. Tarasuk to przykład fascynującego naturszczyka filmowego. Na dodatek warto przypomnieć, że film Ongaro zdobył główną nagrodę na festiwalu w Karlovych Varach oraz dodatkowo został doceniony przez Jury Ekumeniczne. Natomiast porywające zdjęcia Chrisa Teague’a oraz Daniela Vecchione otrzymały na Woodstock Film Festival laury Haskell Wexler Award.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat