90 minut do śmierci to powrót Dolpha Lundgrena przed i za kamerę. Jak wypada?
Kiedy brałem się za
90 minut do śmierci, delikatnie mówiąc, nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań. Nie dziwi to raczej, biorąc pod uwagę moją historię z filmami, w których grają stetryczałe cienie minionej chwały, dawno temu nazywane gwiazdami kina akcji. Bałem się więc, że do tego grona dołączy też
Dolph Lundgren, który nie tylko gra w tym filmie, ale także jest jego reżyserem. Zwłaszcza że jego wczesne filmy, jak i ogólnie kino kopane klasy B, to mój guilty pleasure.
Najmocniejszym punktem
90 minut są bez wątpienia walki. Wypadają bardzo naturalnie, bez zbędnego wire-fu, a
Scott Adkins po raz kolejny pokazuje, że jest mistrzem współczesnego kina klasy B. Mam jedynie problem z mocno pociętymi scenami akcji, w których udział bierze Lundgren, jednak specjalnie mnie to dziwi, bo aktor nie jest już pierwszej młodości i - mimo wciąż imponującej budowy - nie jest już w tej samej formie co kiedyś. Chociaż dalej potrafi nieźle wyprowadzić prawy sierpowy i widać, że pamięta, jak się kopie tyłki. Jest to coś, czego zdecydowanie nie można powiedzieć o 2 lata od niego starszym
Brusie Willisie. Tak, wiem, że nie ma go w tym filmie - i całe szczęście, bo na pewno by go zepsuł - ale podaję przykład, że można starzeć się z godnością.
fot. materiały prasowe
Najsłabiej zaś wypada warstwa scenariuszowa i aktorska, ale to też nie jest specjalnie zaskakujące, w końcu nie są to główne powody, dla których ogląda się takie filmy. Historia jest prosta - oficer służby więziennej (Lundgren), którego córka jest chora na raka i potrzebuje pieniędzy na leczenie, w zamian za uratowanie życia skazańcowi dostaje cynk o fortunie ukrytej w przeznaczonym do rozbiórki szpitalu. Pieniędzy tych poszukuje również gang narkotykowy, a w to wszystko wplątuje się były zawodnik MMA (Adkins), pracujący przy rozbiórce budynku. Ani to odkrywcze, ani angażujące, ani na dłuższą metę istotne dla odbioru całości.
O warstwie technicznej filmu nie mam za wiele do powiedzenia - JAKAŚ jest. Widać, że kręcono głównie z ręki, czasem tylko używając jakiejś metody stabilizacji. To nie przeszkadza, ale podkreśla taniość obrazu. Czy to wada? Nie, bo od początku ma się wrażenie, że scenariusz tej produkcji powstał w szatni na siłowni podczas przerw między robieniem bicepsa. Ten film sam siebie nie traktuje poważnie, czego dowodem jest choćby ogromna reklama fikcyjnej firmy budowlanej LUNDGREN.
Podsumowując: bez wątpienia nie jest to film wybitny, ale można się na nim dobrze bawić - pod warunkiem oczywiście, że umiecie wyłączyć myślenie i lubicie kino akcji klasy B. Jeśli tak nie jest, to będziecie srogo zawiedzeni i nie macie tu czego szukać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h