Agent i pół – recenzja
Data premiery w Polsce: 1 lipca 2016Czasem jest tak, że spotyka się dwójka ludzi. Coś natychmiastowo między nimi iskrzy, w ich oczach, gdy patrzą na siebie, pojawiają się ogniki, a różne napięcia które między nimi buzują, są niemal dostrzegalne dla wszystkich w otoczeniu. Wiadomo, co się dzieje, gdy spotykają się tacy bohaterowie romansów. A co, gdy nie będziemy mówić o postaciach, ale o realnych ludziach? A co, gdy dwójka takich ludzi wpadnie na siebie na planie komedii? Wtedy dostaniemy Agenta i pół.
Czasem jest tak, że spotyka się dwójka ludzi. Coś natychmiastowo między nimi iskrzy, w ich oczach, gdy patrzą na siebie, pojawiają się ogniki, a różne napięcia które między nimi buzują, są niemal dostrzegalne dla wszystkich w otoczeniu. Wiadomo, co się dzieje, gdy spotykają się tacy bohaterowie romansów. A co, gdy nie będziemy mówić o postaciach, ale o realnych ludziach? A co, gdy dwójka takich ludzi wpadnie na siebie na planie komedii? Wtedy dostaniemy Agenta i pół.
Pewnie dałoby się, odhaczając recenzencką listę, znaną pewnie wielu jeszcze z podstawówki czy liceum (reżyser, aktorzy, muzyka, scenografia, nieśmiertelne „dnia tego i tego wraz z klasą zobaczyliśmy film pod tytułem…”) pokrótce opisać poszczególne elementy najnowszego filmu z Dwayne'em Johnsonem i Kevinem Hartem (w reżyserii Rawsona Thurbera - wiecie, tego od Millerów czy Zabaw z piłką, w końcu ma tak charakterystyczny komediowy styl). Ale wydaje się to zbędne - i tak wszystko sprowadza się do słów: Johnson, Hart.
Jeszcze przed seansem zastanawiałem się, czy odpowiedzialni za casting obsadzili tę charakterystyczną dwójkę tylko po to, by móc reklamować film sloganem „SAVING THE WORLD TAKES A LITTLE HART AND A BIG JOHNSON”. Swoją drogą, na polskich plakatach widnieje hasło – „Żeby uratować świat, potrzeba małego Harta i dużego Johnsona”. Trochę szkoda, że marketingowcy nie wykazali się inwencją, bo z gry nazwiskami aktorów pozostaje tylko miałkie zawołanie.
Bo i ratowania świata nie ma wiele. Z założenia film należy do gatunku buddy cop movie (który to w Polsce nie doczekał się jeszcze powszechnego tłumaczenia), czyli opowiada historię kumpli różniących się charakterem, temperamentem i metodami, którzy zostają uwikłani (lub sami się wikłają) w sensacyjną intrygę. Wystarczy tu przywołać 21 Jump Street, Godziny szczytu czy nawet niesławnego ostatnio Castle’a, aby pokazać, o co chodzi. Tutaj dostajemy historię agenta CIA i przeciętnego, znudzonego swoim życiem księgowego, którzy kiedyś chodzili do jednej szkoły (bo przyjaciółmi raczej nie byli), nawiążą kontakt z powodu licealnego zjazdu, a potem to już tylko jakieś tam kody do satelitów, jakiś czarny rynek, coś tam postrzelają i tak dalej, i tym podobne. Bo i historyjka jest pretekstowa i nie do końca trzyma się kupy, ale też nie o nią chodzi. W sumie, paradoksalnie, najbardziej razi zwrot akcji – grunt przygotowywany jest pod niego przez cały film, a okazuje się jednak tak oczywisty, tak ograny w filmach szpiegowskich, że nie umiałem wyrzucić z głowy myśli „tak, tak, powiedzcie już to, miejmy to za sobą, ileż można czekać, aż bohaterowie sami to odkryją”. Na dobre wyszłoby filmowi, gdyby nie twórcy silił się na marną próbę zaskoczenia widza, a bardziej skupił się na tym, gdzie widać jego mocną stronę.
O ile jako film sensacyjny Central Intelligence należy ocenić poniżej przeciętnej, to tam, gdzie jest komedią, spisuje się już o wiele lepiej. Widać, że twórcy próbują poczęstować widza różnej kategorii daniami – są żarty sytuacyjne, żarty oparte na zderzeniu nieprzystających charakterów, żarty słowne, a i ci, do których najbardziej trafia slapstick, zaśmieją się na głos parę razy. Jasne, przy tak szerokim menu parę propozycji musi być nietrafionych, ale te trafione rekompensują wszystko. Mamy świetną sekwencję w gabinecie terapeuty, rozmowę z agentką CIA w samochodzie, niespodziewane wykorzystanie banana (uwierzcie – niespotykane!).
Jednak tak naprawdę cały ładunek komediowy nie jest tak wybuchowo skuteczny dzięki jakiejś scenariuszowej czy reżyserskiej wirtuozerii, ale dzięki odtwórcom głównych ról. To Johnson i Hart nadają dowcipom impet, to na nich spoczywa cały komediowy ciężar filmu. I co ważne – dźwigają go z nonszalancją. Johnson jako umięśniony i diabelnie skuteczny agent CIA po cichu uwielbiający jednorożce i zachowania zblazowanego nastolatka sprawdza się doskonale. Czasem może wydawać się, że gra źle, by po chwili widz zorientował się, że taki był zamiar. Kreacja naprawdę w punkt. Hart wciela się za to w postać, która zgrabnie zarysowuje dramat człowieka, któremu za młodu obiecywano wiele, ale utknął w pułapce klasy średniej; człowieka, któremu prognozowanemu sukcesy, ale prognozy te okazały się równie trafne jak prognozy pogody w telewizji. Wplątanie się w grę, w której stawką są losy państwa, nie jest jednak dla niego miłą odskocznią od nudnej codzienności, ale zachwianiem smutnego, choć bezpiecznego statusu quo. Jakkolwiek można bohatera rozumieć, jakkolwiek jego zmagania po właściwym zawiązaniu akcji są zabawne, tak jednak współczynnik celności żartów wypada u Harta nieco słabiej – zbyt często wpada w maniery przypisywane czarnoskórym aktorom, do których zalicza się nadekspresyjność, szarżowanie głosem, paplaniem trzy po trzy i cały ten komediowy arsenał.
Siła tkwi jednak w tym, że tak naprawdę Johnson i Hart są czymś więcej niż sumą siebie. Tworzą komediową całość, nie są duetem, ale osobnym organizmem zbudowanym z dwóch członów, napędzają siebie nawzajem, doskonale podgrywają podrzucane sobie żarty… Można takich epitetów użyć jeszcze wielu, ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do jednego: oni po prostu mają chemię. No, cholera, łączy ich ekranowa chemia i to ona dodaje temu filmowi ducha i sprawia, że nawet to, co na papierze pewnie brzmiało nieśmiesznie, potrafi wywołać uśmiech na twarzy. Na tym przecież zasadza się siła buddy cop movies – i tak też jest w tym przypadku. Formuła ciągle żywa!
Jednak coś jeszcze – poza całkowicie miałkimi wątkami i sekwencjami sensacyjnymi – w tym filmie zgrzyta. To momenty, w których twórcy uciekają w tanie moralizatorstwo i próbują wtłoczyć w głowy widzów przesłanie. Te chwile nie działają ani dramatycznie, ani komediowo, ani w żaden inny sposób. Wydają się wrzucone na siłę, a pytanie po co? pozostaje bez odpowiedzi. Życiowa lekcja jest pozbawiona jakiejkolwiek subtelności, lekkości czy odkrywczości, sprowadzając czasem sceny do lekcji tygodnia z seriali na Disney Channel. Konia z rzędem temu, do kogo Agent i pół trafi na tyle, że zaprzestanie dręczenia słabszych albo pokocha swoje życie.
Z Central Intelligence jest trochę jak z daniem, które podaje ukochany/ukochana. Niby smakuje przeciętnie, nie jest też specjalnie wykwintne, ale widzi się tę miłość w oczach drugiej połowy i od razu smakuje bardziej. Tutaj mamy podobnie z Johnsonem i Hartem – ten duet po prostu dobrze się ogląda, oni wspólnie uśmieszniają nawet przeciętne żarty, tak że z kina wychodzi człowiek całkiem pogodny, a nie znudzony. Niby więc bez kuchennej rewolucji, z wieloma potknięciami po drodze, ale całkiem smacznie.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michał BajerskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat