American Horror Story: Apokalipsa: sezon 8, odcinek 10 (finał sezonu) – recenzja
Piekło zamarzło, a niebo spadło nam na głowy - American horror story wreszcie zakończył sezon z klasą. Apokalipsa, której nie było, okazała się wielce zadowalającym doświadczeniem. Jesteście gotowi na powrót do Placówki Trzeciej?
Piekło zamarzło, a niebo spadło nam na głowy - American horror story wreszcie zakończył sezon z klasą. Apokalipsa, której nie było, okazała się wielce zadowalającym doświadczeniem. Jesteście gotowi na powrót do Placówki Trzeciej?
Jeszcze w zeszłym tygodniu fabuła American Horror Story: Apocalypse była tak zagmatwana, że trudno było wyobrazić sobie konkluzję w niespełna czterdziestopięciominutowym epizodzie. Serial na finiszu wciąż miał wiele niewiadomych i zagadek. Czy w ostatnim odcinku udało się je satysfakcjonująco wyjaśnić? Jak najbardziej. Jest to o tyle warte podkreślenia, że to pewne novum w formule serialu. Jak do tej pory, AHS wielokrotnie wykładał się tuż przed metą. Tym razem udało się dobiec do celu w imponującym tempie. Obyło się bez głupotek i nielogiczności, choć jeden dość istotny motyw był bardzo dyskusyjny. O tym jednak za chwilę. Przyjrzyjmy się najpierw sposobom, w jaki twórcy rozwikłali cały fabularny galimatias.
Gdy oglądamy finał ósmego sezonu, od razu rzuca się w oczy spójność opowieści. Można odnieść wrażenie, że kreując historię, pierwotnie twórcy nie bawili się w retrospekcje, przeskoki czasowe i powroty do przeszłości. Od momentu narodzin Michaela, aż po wizytę LaVeya w domu Emily i Tima. Chronologia jest jasna, klarowna i niezwykle czytelna. Oczywiście najistotniejszym motywem serialu jest podróż w czasie Mallory i jej reperkusje, ale gdyby tylko twórcy chcieli, chronologia pozostałych wydarzeń mogła być bardziej tradycyjna. Ryan Murphy z ekipą zdecydowali się jednak pociąć opowieść. Zaczęliśmy w postapokaliptycznej przyszłości, później przenieśliśmy się w przeszłość, aby poznać losy wiedźm i towarzyszyć Michaelowi w jego drodze na piekielny tron. W między czasie odwiedziliśmy również nawiedzony dom z pierwszego sezonu, gdzie poznaliśmy genezę Antychrysta.
Twórcy z rozmysłem pomieszali więc linie czasowe. Patrząc na całość, po finale widać, że był to słuszny zabieg. Odejście od tradycyjnej formy i inny sposób narracji uatrakcyjnił serial, sprawiając, że oglądało się go z większą przyjemnością. Opowieść przecież nie jest zbyt skomplikowana. Mimo popkulturowych smaczków i wielu mrugnięć okiem, jest to klasyczna historia o walce dobra ze złem. Zabieg formalny, polegający na korzystaniu z różnych płaszczyzn czasowych pozwolił twórcom w nieco większym zakresie pograć tajemnicami i w trochę bardziej przewrotny sposób poeksplorować wątki. To co mogło być odgrzanym kotletem, stało się całkiem przewrotną opowieścią. Doskonały przykład, że odwaga twórcza jest na wagę złota we współczesnej sztuce.
Forma nadała tonu najnowszemu sezonowi AHS. Czy fabuła w finale również imponuje? Na plus twórcom trzeba zaliczyć z pewnością finezję, z jaką zamknęli całą historię. Wyjaśnienie zmian osobowości Coco i Mallory jest całkiem logiczne. Fakt, że ekspertka od glutenu stała się wredną zołzą, również klarownie wytłumaczono. Rola Dinah okazała się nie bez znaczenia, podobnie jak dwójki młodych bohaterów, którzy brylowali w pierwszych odcinkach, a potem przepadli bezpowrotnie. Pewnie wielu z was zupełnie zapomniało o Timothym i Emily. W finale para ta przypomniała o sobie dobitnie. Okazuje się że nie znaleźli się oni w Placówce 3 bez powodu, a ich wyjątkowe DNA ma olbrzymie znaczenie. Na uwagę zasługuje również kolejny smaczek i nawiązanie do trzeciego sezonu, czyli powrót Angela Bassett w roli Marie Laveau. Jej występ nie trwał długo, ale miło jest zobaczyć doświadczoną aktorkę, powtarzającą sugestywną rolę z Sabatu.
Jak wiemy, do apokalipsy nie dochodzi, ponieważ Mallory cofa się w czasie i w brutalny sposób eksterminuje Antychrysta. Zbliżamy się tutaj do najbardziej kontrowersyjnego momentu odcinka. Wielka intryga, epokowe wydarzenia, koniec świata – wszystko to nadaremne, ponieważ syn Szatana zostaje przejechany samochodem (wielokrotnie) przez młodą czarownicę. Dla niektórych takie rozwiązanie może wydać się niesatysfakcjonującą drogą na skróty. Z drugiej jednak strony jest coś przewrotnego w bezkompromisowości, z jaką z młodym Michaelem obchodzą się najpierw Mallory, a potem jego babka. Jessica Lange w końcówce sezonu tworzy kolejną świetną kreację, wcielając się w kobietę, która pozwala wnukowi umrzeć na ulicy.
Postnuklearna rzeczywistość więc nie istnieje. Wszystko dobrze się kończy i tylko Mallory wie, co tak naprawdę się wydarzyło. Gdyby nie finał z Antonem LaVeyem w roli głównej, moglibyśmy mówić o klasycznym happy endzie. Nie dość, że wszystkie wiedźmy wreszcie się pojednują, to jeszcze Mallory skutecznie przestrzega Queenie przed wizytą w morderczym hotelu. Można kręcić nosem na tak przesłodzoną końcówkę, ale idealnie wpasowuje się ona w festiwal kiczu i groteski, w którym uczestniczyliśmy przez cały sezon. Od przerysowanej Joan Collins z pierwszych odcinków, aż po Madison Montgomery zabijającą Antychrysta przy pomocy ręki Miriam. Quentin Tarantino i Robert Rodriguez lepiej by tego nie wymyślili.
Dlatego też należy ocenić bieżący sezon Apokalipsy niezwykle pozytywnie. Patrząc na niego z perspektywy czasu, trudno odnaleźć w nim motyw, który by świadczył, że twórcy traktują zbyt poważnie to, co robią. AHS zafundował nam swoistą parodię gatunku, korzystając z klisz i schematów charakterystycznych dla danych konwencji. Gdy mimo banalności fabuły bawimy się świetnie, obserwując kuriozalne rozwiązania fabularne, możemy mówić o umiejętnym wykorzystaniu dobrodziejstw popkultury. Właśnie o taką apokalipsę walczyliśmy.
Źródło: zdjęcie główne: FX
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat