American Horror Story: Kult: sezon 7, odcinek 4 – recenzja
Data premiery w Polsce: 28 września 2017W kogo tym razem wcielił się w Evan Peters? W psychopatę? W chłopaka z sąsiedztwa? We właściciela legendarnego hotelu? Może we wszystkich na raz? Na to i inne pytania starają się odpowiedzieć twórcy 4. odcinka najnowszego sezonu American Horror Story: Kult.
W kogo tym razem wcielił się w Evan Peters? W psychopatę? W chłopaka z sąsiedztwa? We właściciela legendarnego hotelu? Może we wszystkich na raz? Na to i inne pytania starają się odpowiedzieć twórcy 4. odcinka najnowszego sezonu American Horror Story: Kult.
W poprzednich odcinkach główne skrzypce grały dwie lesbijki, Ally i Ivy, przez większość zapewne uznana za czołowe postacie sezonu. I nie bez kozery. Historia do tej pory pozwoliła na rozbudowanie właśnie tych postaci i ich odpowiednie pogłębienie psychologiczne.
Czwarty odcinek zostawia dwie - do tej pory pierwszoplanowe - postacie na bok i pozwala na poznanie tych bohaterów, których w większości zdążyliśmy już zobaczyć w kilku scenach poprzednich odcinków. Na prowadzenie wysuwa się Kai. Jest on chyba największą niewiadomą w całym sezonie, a jego dotychczasowe minuty ekranowe niewiele mówiły o przeszłości bohatera. W jego przypadku do tej pory koniecznym było wysnuwanie własnych teorii, więc ogół jego postaci: motywy czy samo zachowanie, tłumaczony był samymi domysłami. Tym razem Kai okazał się nie tylko złożoną postacią, ale także budzącą dozę empatii. Dotychczas był swojego rodzaju szaleńcem, który pojawia się to tu, to tam. Na jego postać składały się różne - nieraz cudaczne - sceny, po których ciężko było jednoznacznie określić, czym kieruje się ten młody mężczyzna. W tym miejscu twórcy poczuli najwyraźniej to samo, bo 4. odcinek w końcu rozwija tę postać.
Najnowszy epizod składał się z historii 3 osób, których losy potoczyły się w niekorzystnym dla nich kierunku. Poznajemy historię reporterki Beverly, wrócił ekscentryczny sąsiad oraz pojawia się Gary, właściciel lokalnego sklepu. W najnowszym odcinku zastosowano klamrę kompozycyjną. Dopiero wydarzenia z jego końca tłumaczyły nam to, co tak naprawdę obejrzeliśmy. Niefortunność bohaterów z tego odcinka była wręcz namacalna. W najgorszym dla nich momencie, w przypadku każdego z nich, pojawiał się Kai. Niczym superbohater z kart komiksów spieszył na ratunek ofiarom własnego losu. Kai po raz pierwszy stał się widzowi tak bliski, wykazując tak wiele wyrozumiałości dla ekranowych bohaterów. Zachowując się jak najlepszy przyjaciel, pomaga zrozpaczonym jednostkom i wyciąga je z tarapatów. Ceną jest, jak sam przyznaje, wiara w niego. Brzmi to dosłownie jak guru zza wschodnich granic czy typowy sekciarz. Pewnym jest jednak to, że Kai ma jeden cel, do którego się szczerze przyznaje i co odcinek nieustannie przypomina - panowanie nad światem. Takim sposobem Kai staje się postacią wyrazistą i szalenie intrygującą.
Kai był swojego rodzaju łącznikiem wszystkich 3 historii - pojawił się w każdej z nich i choć mogłoby się wydawać, że chodzi o każdą jednostkę z osobna, tak naprawdę chodziło tylko o niego. Dwie pierwsze osoby - Harrisona i Beverly - wybrał z wielką starannością, zaś Gary'ego z przypadku. Ostatecznie zyskał sobie sojuszników, którzy zrobią dla niego wszystko. Krew za krew - a tej przecież w AHS nigdy nie brakowało i jak widać, brakować nie będzie. W tym odcinku, może tylko pod maską zbawcy i mentora, okazał litość i współczucie dla obcych mu ludzi w potrzebie. Wyznaje on brutalne rozwiązywanie problemów, ale jak mogliśmy zauważyć, nikomu to nie przeszkadzało w dołączeniu do niego. Kai dał się poznać jako postać dynamiczna i przykuwająca uwagę, jednocześnie będąc bardzo nieoczywistym bohaterem. W dalszym ciągu nieznane nam są szczegóły jego wielkiego planu przejęcia władzy nad światem, ale pewnym jest, że potrzebuje do tego ludzi. Może właśnie o to chodzi w całym tym zbawianiu poszkodowanych i opuszczonych przez innych jednostek. Kai, moim zdaniem, zdobywając zaufanie kolejnych osób, powoli realizuje swój plan, który zawiera w sobie konieczność zdobycia taniej siły roboczej - niemal szachowych pionków, które pójdą na pierwszy ogień, zajmą się brudną robotą. Świetnie to przemyślano i dość wiarygodnie przedstawiono.
Ciekawą kwestią wypowiedzianą przez Kaia jest twierdzenie, że jest on lustrem Harrisona, właściwie nim. Pozostawia to wiele pytań, ale dla mnie wygląda to tak, że Kai jest uosobieniem wewnętrznego psychopaty w każdym z bohaterów. To w końcu przez Kaia zginął wiecznie upokarzający Harrisona szef, znienawidzona koleżanka z pracy Beverly czy nawet niczemu winna ręka Gary'ego została odcięta przez jej właściciela, bo Kai był po prostu w pobliżu. Jeśli brać pod uwagę teorię o gromadzeniu sojuszników przez Kaia na poważnie to trzeba się jeszcze w następnych odcinkach przyjrzeć ewentualnym wpływom Kaia na zastane przez niego postacie. Do tej pory, w większości przypadków, jego obecność zwiastowała jedynie chęć mordu i uzewnętrzniania swoich głęboko skrywanych rządz i idącej za nimi agresji i bezwzględności.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na postać Ivy. Pojawiła się dosłownie na chwilę, zaś u jej boku nie było Ally, a Winter. Wygląda na to, że Ivy znała Winter przed jej zatrudnieniem jako niańka, o czym Ally z pewnością nie wiedziała. Ciężko w tym miejscu powiedzieć czy dziewczyny mają lub miały przelotny romans, czy ich wcześniejsze spotkanie było w zupełności niewinnym aktem szukania zrozumienia w ciężkich czasach, w których przyszło im żyć. Ten wątek pozostawia pole do manewru w kolejnym epizodzie, ponieważ 4. odcinek odkrył przed nami nieszczerość w lesbijskim małżeństwie Mayfair-Richards. I to nie tylko ze strony samej Ivy, która ukryła przed żoną fakt, że Winter nie jest jej obca, ale także Ally. Wszyscy widzieliśmy, na kogo Ally głosowała w dzień wyborów. Pytanie pozostaje jedno - czy Ivy o tym wie? Wszystko wskazuje na to, że wszystkie struny zaczynają się coraz bardziej napinać i coś w najbliższym czasie pęknie. Wyczuć można tutaj spory potencjał na rozwój.
Jedno jest na razie pewne - póki co więcej jest pytań niż samych odpowiedzi. Dookoła robi się coraz dziwniej i niewiadomo, komu można ufać. Każdy wydaje się mieć coś za uszami, a ci, którzy wydawać by się mogło, że są niewinni - nie są. Może kwestia Gary'ego: "Witajcie w Ameryce Trumpa, sk***ny" znaczy więcej niż nam się wydaje. Jeśli ma to służyć za symbol nadchodzących zmian, to możemy liczyć na niezłe widowisko.
Poznaj recenzenta
Dominika GołuchowskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat