Atlanta: sezon 2 – recenzja
Po półtora roku Atlanta, jeden z najdziwniejszych, a jednocześnie najbardziej docenionych seriali 2016 roku, powraca z 2. sezonem. Czy warto było tyle czekać?
Po półtora roku Atlanta, jeden z najdziwniejszych, a jednocześnie najbardziej docenionych seriali 2016 roku, powraca z 2. sezonem. Czy warto było tyle czekać?
Donald Glover nie posiada obfitego aktorskiego portfolio, a jednak zdążył już podbić serca szerszej publiczności. Nie tylko za sprawą swych muzycznych eksperymentów jako Childish Gambino (od czystego rapu aż po naprawdę zróżnicowaną stylistycznie „Awaken, My Love!”) czy swych wszechstronnych uzdolnień, ale przede wszystkim dzięki obsypanemu nagrodami i docenionemu przez krytykę pierwszemu sezonowi niezwykłego serialu o zwykłych ludziach – Atlanta, którego Donald Glover jest producentem, twórcą i w którym gra główną rolę. Choć niedługo Gambino zabłyśnie na ekranach kin w produkcjach tak dużych, jak film o młodym Hanie Solo czy aktorska wersja Króla Lwa, pochylmy się nad czymś mniejszym, czyli nad jednym z najważniejszych tegorocznych serialowych powrotów: 2. sezonem wspomnianej Atlanty – która, niestety, nie jest aż tak popularna wśród polskich widzów.
Nowa seria utrzymana jest w podobnej do poprzedniczki formie – jedenaście (czyli o jeden więcej!) odcinków trwających po dwadzieścia kilka minut; epizody łączą się ze sobą, każdy z nich opowiada jednak swoją historię. Są to historie utrzymane w różnych tonach i klimatach, umiejętnie zderzające absurd z szarą codziennością czarnoskórych mieszkańców Atlanta; tak umiejętnie, że choć nieraz prezentowane nam na ekranie wydarzenia ocierają się o groteskę, ani przez chwilę nie wątpimy, że właśnie coś takiego mogłoby przytrafić się tylko w prawdziwym życiu – gdy już nie wiemy, czy śmiać się, czy płakać.
Każdy z odcinków, dzięki budowie fabuły, znajduje pretekst do naświetlenia i starcia ze sobą różnych (nieraz skrajnie) światopoglądów; bohaterowie miotają się, obserwują, kłócą się i dyskutują, a ta absolutnie nieprzeintelektualizowana forma w niesłychanie trafny sposób definiuje poszczególne stanowiska. Nikt tutaj jednak nie próbuje widza edukować, nic nie nakreśla wyraźnego morału: każdy z poglądów ma tu swoje racje i pomyłki, granice nieraz są przesuwane, a my, obserwatorzy, sami możemy zastanowić się nad ich słusznością. Tym samym Atlanta niesie ze sobą twardy relatywizm – masę zależnych nie tylko od kontekstu, ale i subiektywnego odbioru przesłań.
Nie sposób streścić fabułę tego serialu, nie ma to zresztą większego sensu. Poza główną, podstawową osią (Earn, główny bohater, wciąż szuka dachu nad głową; wciąż stara się zasłużyć na miano dobrego managera swojego kuzyna, Ala, znanego w rapowym światku jako Paper Boi; wciąż jest spłukany, wciąż się stara i potyka), mamy tu do czynienia ze zbiorem przeplatających się, tak prozaicznych, a jednocześnie tak bardzo dziwacznych historii; autentyzm emocji nieustannie przenika się z motywami, na które ciężko zareagować inaczej, niż tylko unieść brwi w niemym zdziwieniu. Niektóre postacie pojawiają się tu wyłącznie po to, by zamienić ze sobą kilka słów, zniknąć po 5 minutach i nigdy więcej już nie powrócić, ale nawet to nie pozostaje bez znaczenia. Koniec końców najmocniejszy wydźwięk ma jednak pospolita, a nieprzyjemna gorycz. Tak to bowiem już jest w Atlanta – nie liczcie na happy end; „słodko-gorzkie” zakończenia (z naciskiem na ten drugi człon) to coś, co następuje zdecydowanie najczęściej.
To, jak świetnym aktorstwem stoi Atlanta, zasługuje na osobny akapit. Donald Glover, oczywisty talent, stał się znacznie bardziej powściągliwy, a zarazem przekonujący. Choć mogłoby się wydawać, że w pierwszej odsłonie serialu ciężko było mu cokolwiek zarzucić (a i został nagrodzony za swoją kreację Earna), tutaj subtelnymi gestami czy grymasami znacznie celniej trafia w dramatyczne czułe punkty. Brian Tyree Henry jako Alfred „Paper Boi” Miles w poświęconych sobie epizodach (opowiadających o, powiedzmy to w bardzo dużym uproszczeniu, ciężarze rosnącej sławy – i to w tych najmniej oczywistych odcieniach) pokazuje, że stać go na znacznie więcej, niż kilka znudzonych min upalonego rapera. Zazie Beetz jest znowu świetna jako Van, choć naprawdę szkoda, że dostała tak niewiele czasu ekranowego. Na końcu zaś nie mógłbym nie wspomnieć o moim absolutnym faworycie – Dariusie. Genialna, zniuansowana gra Lakeitha Stanfielda to coś, na czym opera się wiele odcinków, a napisane dla niego dialogi okazują się jeszcze lepsze, niż w poprzednim sezonie – scenarzyści powinni otrzymać za nie nagrody w specjalnej kategorii.
Jestem skłonny stwierdzić, że 2. sezon Atlanta przebija poprzednika na kilku poziomach jakości. To wciąż coś nietypowego, a jednocześnie do bólu prawdziwego – jeśli trafia do Was podobna specyfika, nawołuję: nie odpuszczajcie najnowszego dzieła Donald Glover. Pozwólcie sobie poczuć się dziwnie.
Poznaj recenzenta
Michał JareckiKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1993, kończy 31 lat
ur. 1976, kończy 48 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1980, kończy 44 lat