Baśnie #21. Długo i szczęśliwie: Sprint do mety – recenzja komiksu
Data premiery w Polsce: 19 lipca 2017Koniec jest bliski, głosi hasło na tylnej okładce najnowszego tomu serii Baśnie. I to się czuje, bo nagle Bill Willingham uświadomił sobie, że przydałby mu się jakiś ważny wątek do zamknięcia, w pośpiechu więc przedstawia nam nowy, niespodziewany konflikt.
Koniec jest bliski, głosi hasło na tylnej okładce najnowszego tomu serii Baśnie. I to się czuje, bo nagle Bill Willingham uświadomił sobie, że przydałby mu się jakiś ważny wątek do zamknięcia, w pośpiechu więc przedstawia nam nowy, niespodziewany konflikt.
Dziwnie jest pisać o serii – która w sumie liczy aż dwadzieścia dwa tomy i zebrała czternaście Nagród Eisnera – że jej finał sprawia wrażenie napisanego pod presją czasu, jakby decyzja o zakończeniu na zeszycie numer 150 zapadła niespodziewanie i wszyscy nagle rzucili się do ucinania mnóstwa luźnych wątków. Bo przecież Bill Willingham odniósł Baśniami oszałamiający sukces, tworząc historię prawdziwie kultową, jedno z najważniejszych osiągnięć komiksu amerykańskiego XXI wieku. Można się więc spodziewać, że kto jak kto, ale akurat on cieszy się sporymi swobodami twórczymi i na nim Vertigo wiele nie jest w stanie wymusić. A jednak…
Fables Vol. 21: Happily Ever After ma tę przewagę nad większością z ostatnich tomów Baśni, że wreszcie czuje się, że wydarzenia dokądś zmierzają, że opowieść wykracza poza dany zeszyt czy album. Stawka też jest wysoka, dochodzi do wielu niespodziewanych zwrotów akcji, do komiksu wraca również groza i brutalność, znowu spychając serię w stronę horroru. Na co więc narzekać? Na tempo, w jakim to wszystko się dzieje – oto dwudziesty pierwszy tom serii, która finalnie liczyć ich będzie dwadzieścia dwa, a Willingham dopiero w nim zdecydował się położyć fundament pod finał. Tym bardziej czuje się, że przez ostatnie kilka albumów kluczył z fabułą w miejscu, karmił nas epizodami bez pomysłu na coś większego. Aż wreszcie wymyślił ciekawy wątek, tyle że nie zostawił sobie na jego realizację odpowiednio dużo miejsca.
Nietrudno wyobrazić sobie, jak opowieść o walce Róży ze Śnieżką i rozpadzie Baśniogrodu staje się historią na miarę tej z pierwszych tomów komiksu, gdy czarnym charakterem był Adwersarz. Nietrudno wyobrazić sobie emocje, jakie mogły wywołać kolejne zgony lubianych postaci, jak przerazić mogła niszczycielska siła tego, który ich uśmierca, i tragizm tej sytuacji. To wszystko mogło lepiej wybrzmieć, gdyby tylko nie zostało wrzucone do Długo i szczęśliwie w takiej ilości, na tak małej liczbie stron.
To klasyczny wręcz przykład zmarnowanego potencjału, bo wiele z tego, co dzieje się w tym tomie, to sceny świetne, mocne, pomysłowe, przerażające i szokujące. Są tu momenty, w których Baśnie przypomną fanom, dlaczego je pokochali.
Niemniej gdy myślę o tym albumie, do głowy przychodzą mi takie określenia jak „szum” i „chaos”, kakofonia nakładających się na siebie wydarzeń, które są tak intensywne i jest ich tak dużo, że nawzajem się zagłuszają.
Proszę zwolnić, panie Willingham, i z godnością zakończyć tę monumentalną opowieść.
Źródło: fot. Egmont
Poznaj recenzenta
Marcin ZwierzchowskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat