Battlefield 6 - recenzja gry
Zgodnie z przewidywaniami fanów Battlefield 6 okazał się udanym powrotem do klimatów znanych z kultowej "trójki" i zarazem też do dobrej formy. Świetnej (choć borykającej się z pewnymi problemami) rozgrywce sieciowej towarzyszy też przyzwoita kampania dla jednego gracza.

Oczekiwania wobec Battlefield 6 były naprawdę spore. Już pierwsze materiały rozgrzały fanów do czerwoności, zapowiadając prawdziwy powrót do formy oraz do współczesnych realiów i wyposażenia. Optymizmem napawał również fakt, że za grę odpowiadają aż cztery zespoły — DICE, Criterion Games, Ripple Effect i Motive — zebrane pod wspólnym szyldem Battlefield Studios. I rzeczywiście, po spędzeniu z tym tytułem kilku dni, mogę się zgodzić, że to faktycznie wyczekiwany powrót do tego, co czyniło tę serię tak popularną.
Michael Bay byłby dumny
Pierwsze zaskoczenie nadeszło już na etapie kampanii fabularnej, bo w Battlefieldach zwykle nie były one najwyższych lotów (choć zdarzały się pewne wyjątki wyjątki), a tutaj można grać bez zgrzytania zębami z niezadowolenia. Historia opowiada o zmaganiach z niebezpieczną prywatną firmą wojskową o nazwie Pax Armata, które działania wywołały chaos na całym świecie. Gracze wcielają się w członków elitarnego zespołu Sztylet 13, którzy podejmują się kilku niebezpiecznych misji, starając się wyeliminować przywódcę grupy najemników i pozbyć się zagrożenia u jego źródła.
Oczywiście opowieść nie jest szczególnie ambitna. Jest raczej poprawna, a zwrotów akcji trudno się nie domyślić. Podejrzewam jednak, że nikt nie oczekiwał tutaj zaskakującej, wielowątkowej i głęboko zapadającej w pamięć opowieści. Twórcom udało się natomiast stworzyć angażującą kampanię, którą poprowadzono w iście kinowy sposób. Mnóstwo w niej spektakularnych scen akcji, które momentami zawstydzają filmowy dorobek Michaela Baya. Nad naszymi głowami świszczą pociski, budynki walą się z hukiem, pojazdy eksplodują, a z nieba spadają śmigłowce. Całość dopełniają oskryptowane momenty przypominające kampanie z Call of Duty.
Kampania jest przy tym zróżnicowana — podczas pogoni za Pax Armata trafimy m.in. do Egiptu i Nowego Jorku. Raz zapewniamy naszym sojusznikom wsparcie z dystansu przy pomocy karabinu snajperskiego, innym razem kierujemy opancerzonymi pojazdami, a jeszcze innym przekradamy się przez pogrążone w mroku uliczki Kairu. Zabawa nie jest jednak długa — ukończenie dziewięciu misji zajmuje zaledwie kilka godzin, nawet na wyższych poziomach trudności (na najwyższym nie ma możliwości reanimacji). Twórcy zadbali o kilka dodatkowych atrakcji w postaci opcjonalnych wyzwań (np. ukończenie misji jedynie z pistoletem lub zdobycie określonej liczby headshotów) oraz dobrze ukrytych nieśmiertelników. Mimo bardzo liniowych, wręcz korytarzowych etapów (za wyjątkiem końcówki, w większej lokacji dającej trochę swobody), ciężko znaleźć je wszystkie bez skupiania się na tym i zaglądania w każdy kąt. Jest więc coś, co może zmotywować niektórych do przejścia całości więcej niż tylko jeden raz.
Wojna totalna
Nie da się ukryć, że w grach takich jak Battlefield czy Call of Duty kampanie fabularne, nawet jeśli przyzwoite, to raczej tylko przystawka, a nie powód do zakupu gry. Nie inaczej jest w tym przypadku – daniem głównym pozostaje multiplayer, i to tam czeka najwięcej atrakcji i zmian na plus. Po przerwie powraca system klas, który zastąpił specjalistów znanych z premierowej wersji Battlefield 2042. Gracze mogą wybierać spośród czterech archetypów – szturmowca, inżyniera, wsparcia oraz zwiadowcy. Nie dziwi mnie, że społeczność preferuje to rozwiązanie – jest przejrzyste i intuicyjne. Każda klasa ma określone wyposażenie i rolę na polu bitwy, co ułatwia planowanie taktyczne. Oczywiście nie zabrakło szerokich możliwości personalizacji. Wybieramy broń (każda klasa ma swoją charakterystyczną, ale to raczej sugestia, a nie sztywne ramy), granaty i gadżety, które mogą przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę. System progresji jest klasyczny — im więcej gramy, tym więcej rzeczy odblokowujemy, ale odbywa się to naturalnie, bez uczucia żmudnego, frustrującego i wielogodzinnego grindu. Kosmetyki również nie zabrakło, ale przynajmniej na razie rzeczywiście jest ona dość "przyziemna", a o szaleństwach rodem z Fortnite czy konkurencyjnego Call of Duty nie ma mowy.
System poruszania się został rozbudowany względem poprzednich odsłon. Nie ma tu jednak podwójnych skoków, biegania po ścianach czy innych akrobacji rodem z Black Ops 7. To raczej ewolucja niż rewolucja. Dodano m.in. przewroty redukujących obrażenia po upadku. Najciekawszą i najbardziej praktyczną nowością jest możliwość przeciągania powalonych sojuszników — dzięki temu można ich bezpiecznie reanimować w osłoniętym miejscu, z dala od niebezpiecznych i potencjalnie śmiertelnych kul.
Mapy, na których przychodzi nam toczyć boje, podobnie jak misje w kampanii, są różnorodne. Łączą w sobie zarówno otwarte przestrzenie, gdzie łatwo o dostanie przypadkowej kulki, jak i mniejsze, zamknięte lokacje, w których musimy liczyć się z tym, że zagrożenie może czyhać za każdym rogiem. Design map sprzyja ciągłej akcji. Skonstruowano je w taki sposób, że praktycznie cały czas coś się na nich dzieje. Momenty wytchnienia, w których moglibyśmy na moment zatrzymać się w celu przemyślenia dalszych działań, są rzadkością. W połączeniu z dość niskim TTK (time to kill, czyli czas potrzebny do zabicia przeciwnika) sprawia to, że tempo potyczek jest naprawdę wysokie i trudno narzekać na nudę.
Pewne zastrzeżenia można mieć natomiast co do balansu, choć jest więcej niż prawdopodobne, że twórcy będą go poprawiać w kolejnych aktualizacjach. W wersji przedpremierowej bywało różnie – niektóre mapy (Most Manhattański to doskonały przykład) wyraźnie faworyzowały obrońców (a czasami także i snajperów), co potrafiło frustrować atakujących. Nie byłem w tym odczuciu odosobniony, bo w kilku meczach na czacie tuż po rozpoczęciu gry pojawiały się głosy rozczarowanych graczy, którzy narzekali na to, że znaleźli się w zespole "z góry skazanym na porażkę".
Symfonia zniszczenia
Twórcy dotrzymali słowa w kwestii destrukcji. Nie jest to tylko widowiskowy efekt, ale element taktyki. Możemy wykorzystywać niszczenie otoczenia na wiele sposobów. Poprzez przebijanie się przez ściany możemy flankować wrogów, a snajperów możemy zdejmować nie tylko celnymi strzałami, ale też wysadzając budynki, na których się znajdują. W połączeniu z nadal bardzo potężnymi pojazdami – z niszczycielską siłą ognia, ale wymagającymi wprawy w użytkowaniu – daje to naprawdę spore możliwości strategiczne, a przy okazji też mnóstwo frajdy. Trudno nie ekscytować się na widok tego, jak nasze działania wpływają na stan mapy.
Dostępne tryby gry to ciekawa mieszanka tradycji i nowoczesności, a także zmagań na mniejszą skalę i "wojny totalnej", z której cykl Battlefield słynie. Szczególnie ciekawa okazuje się debiutująca Eskalacja, będąca pomysłową wariacją na temat znanego Podboju. Różnice między tymi dwoma trybami są na pozór subtelne, w rzeczywistości jednak fundamentalne. Zamiast pięciu punktów kontrolnych jest ich aż siedem, a punkty zdobywane są za utrzymanie większej liczby z nich do wypełnienia licznika. Rzecz w tym, że z każdą rundą jeden z punktów kontrolnych znika z mapy. Im dłużej trwa zabawa, tym bardziej intensywna się staje. Szczególnie ciekawie jest w momencie, gdy bierzemy udział w zaciętym pojedynku. Do gustu przypadła mi szczególnie Eskalacja na powracającej mapie z Battlefield 3, czyli Operacji Burzy Ognia.
Oprawa audiowizualna trzyma bardzo wysoki poziom, tak charakterystyczny dla tej serii. Gra prezentuje się znakomicie — zarówno pod względem lokacji, jak i modeli postaci czy broni. Efekty cząsteczkowe robią ogromne wrażenie: dym, kurz i wybuchy budują atmosferę totalnej wojny, choć czasem potrafią przesłonić pole widzenia i ukryć przed naszym wzrokiem to, co w danym momencie jest istotne. Mimo bogactwa efektów optymalizacja nie zawodzi — nawet na podstawowym modelu PS5 gra działa płynnie, co w dzisiejszych czasach, zamiast standardem, jest miłym zaskoczeniem.
Battlefield 6 rzeczywiście można uznać za powrót do korzeni. System klasowy, rozbudowana destrukcja i liczne ulepszenia przypadną do gustu weteranom, a atrakcyjna oprawa i filmowa kampania mogą przyciągnąć nowych graczy. Szkoda, że tryb battle royale nie zdążył na premierę, bo zapowiadał się interesująco. Jednak i bez niego trudno narzekać na nudę, bo dostępna już teraz zawartość wystarczy na dłuższy czas, a wkrótce wystartuje 1. sezon. To Battlefield w najlepszym wydaniu — dynamiczny, widowiskowy i pełen emocji.
W przedpremierowej wersji nie miałem okazji przetestować trybu Portal, który umożliwia graczom tworzenie własnych doświadczeń i dzielenie się nimi w sieci. Twórcy zapewniają, że narzędzie będzie bardziej przystępne, a jednocześnie potężniejsze niż w Battlefield 2042. Czy to prawda? Przekonamy się po premierze gry.
Poznaj recenzenta
Paweł Krzystyniak



naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1964, kończy 61 lat
ur. 1979, kończy 46 lat
ur. 1980, kończy 45 lat
ur. 1983, kończy 42 lat
ur. 1954, kończy 71 lat

