Black Rabbit - recenzja miniserialu
Black Rabbit to ośmioodcinkowy serial od Netflixa, w którym główne role grają Jude Law i Jason Bateman. W tej skomplikowanej opowieści o dwóch braciach nie zabrakło zwrotów akcji, szalonego tempa, mocnego wejścia w psychikę postaci. Jednak jest tu też dużo potknięć i pomyłek.

Black Rabbit to teoretycznie bardzo dobrze prosperująca restauracja, która w rzeczywistości ma swoje problemy. A raczej swoje problemy ma jej właściciel Jake, grany przez Jude'a Lawa. To świetnie napisana postać (szkoda, że w serialu są takie tylko dwie). Człowiek pozornego sukcesu, któremu ciągle mało i który widzi siebie na samym szczycie. Ten serial przedstawia Jake'a, który ciągle musi gonić tytułowego króliczka. Nigdy nie jest spełniony. Widzi niesamowitą okazję, która realnie nigdy nie powinna być w jego zasięgu. I ciągle udaje – szczęście, miłość do ludzi, ale przede wszystkim to, że jest dobrym człowiekiem. To Jake jest czarnym charakterem, mimo że z początku niewiele na to wskazuje.
Po drugiej stronie znajduje się Vince, w którego wciela się Jason Bateman (reżyser serialu). To właśnie jest ta druga kapitalnie napisana postać. Facet ma wszystkie cechy popapranego autodestruktora, a jednak z biegiem czasu można żywić do niego zdecydowanie więcej sympatii niż do jego brata pozera, żyjącego ponad stan. Vince ciągle popełnia błędy, ale nie można nazwać go złym człowiekiem. To zagubiona dusza, która przez zbiegi okoliczności wpada w coraz gorsze i gorsze tarapaty. Kolejna rzecz, którą trzeba zapisać na plus Black Rabbita. Relacja między braćmi – trudna, skomplikowana, ale prawdziwa, często mocno wzruszająca. Oni naprawdę się kochają i twórcom udało się to pokazać. Kiedy na ekranie są tylko oni, ten serial jest bardzo, bardzo dobry.
Jednak tu plusy praktycznie się kończą. Bo Black Rabbit nie do końca wie, czym chce być. Kinem gangsterskim, opowieścią o rodzinie, dramatem psychologicznym czy może czarną komedią (trzy razy podczas oglądania zdarzyło mi się głośno parsknąć śmiechem, ale jest sporo wątków na granicy komediowości)? W związku z tymi wątpliwościami do samego końca Black Rabbit jest tym wszystkim. Przez to wkrada się nieprawdopodobny chaos. Jak dołożymy do tego często zaburzaną chronologię, skakanie po wątkach i ciągłe wymyślanie pomysłów, wyjdzie nam słaby eksperyment wyglądający jak zabawa twórców na żywym organizmie. Jakby koncepcje zmieniały się już w trakcie pracy na planie. W pierwszym odcinku widzimy punkt kulminacyjny całego serialu, do którego co chwila wracamy, ale w dość nieporadny i niezrozumiały sposób. Serial jest otwarty z przytupem, ale potem trzeba czekać aż pięć godzin, by znów do tego przytupu wrócić.
Czas. To jest niewątpliwie największy problem. Ten serial trwa osiem godzin! Gdyby był puszczany po odcinku raz w tygodniu, efekt byłby inny. Nie jestem fanem netflixowego rozwiązania – przez nie widz może poczuć się przytłoczony długością jakiegoś projektu. Black Rabbit jest też zwyczajnie za długi. Pierwsze dwa odcinki ciągną się niemiłosiernie, każdy z nich trwa po około 70 minut. Tymczasem treści jest w tym dość mało. Wkradają się naprawdę mocne dłużyzny. Dwójka głównych bohaterów nie jest w stanie sama tego unieść. Starają się, jak mogą, angażują kolejne przewijające się wokół nich postaci, ale na żadną postać drugoplanową nie ma pomysłu. Drugi plan jest nijaki, potraktowany po macoszemu. Jest w nim polski ślad, dość anonimowy występ Dagmary Domińczyk, która potrafiła przecież przebić się ze swoim talentem nawet w tak napakowanej gwiazdami produkcji, jaką była Sukcesja. Tutaj totalnie nie wykorzystano jej potencjału.
W Black Rabbit chciano pokazać zbyt dużo. To projekt zbyt ambitny i jednocześnie za słabo przemyślany. Większość wątków pojawia się i znika. Na wybrzmienie większości z nich twórcy nie znaleźli czasu (mimo wspomnianych ośmiu godzin materiału). Trudno zapamiętać imiona poszczególnych bohaterów, skoro nie mają głębi ani charakteru. Trudno też połapać się, kto z kim trzyma i właściwie dlaczego. A w środku tego wszystkiego jest jeszcze groteskowy duet młodych pseudogangsterów, którzy zostają całkiem celnie nazwani przez Vince'a "głupim i głupszym". Zabawnie ogląda się to, jak ta para się miota. Jak bardzo próbują być groźni. To są te elementy czarnej komedii, w które twórcy powinni pójść. Głuchoniemy szef mafii i jego pachołki, co chwila zaliczają wtopy, ale gdy trzeba, potrafią bez wahania obciąć delikwentowi palec. I kwota długu, jakby rodem przeniesiono to z Godziny zemsty z Melem Gibsonem, tylko odwrócono role.

Black Rabbit cierpi na szereg niedociągnięć i błędów. I choć pierwszy odcinek zapowiadał wielkie emocje, to jednak były one stopniowo wygaszane. Entuzjazm rozpalony w prologu gasł i gasł, aż w końcu, kiedy dochodzi do kulminacji, widz jest zbyt zmęczony, żeby się zaangażować. Tego wszystkiego jest zwyczajnie za dużo. Jednak jest jeszcze jeden element, który warto docenić. Muzyka – kiedy trzeba, buduje napięcie, innym razem spokojnie płynie w tle. Tego słucha się naprawdę dobrze. Jest to minimalna rekompensata tego, co widzimy na ekranie, a co niestety nie dowozi. W serialu nie brakuje scen wartych głębszej analizy, ale giną one w zalewie nietrafionych pomysłów, które twórcy bez opamiętania wciskali do produkcji.
Nie chcę, by na ocenę tak bardzo rzutowało to, że serial został wypuszczony w jednej transzy, bo zdaję sobie sprawę, że zyskałby sporo, gdyby między odcinkami można było złapać niewielki oddech. Netflix moim zdaniem sporo popsuł w kontekście serialowego świata. Wyrobił nawyk całościowego pochłaniania produktu, zamiast cotygodniowego smakowania historii. Przy okazji Black Rabbita wybrzmiewa to z pełną mocą. Ten serial minimalnie obronił się głównymi rolami i pojedynczymi sekwencjami, ale w tej formie nie straciłby za wiele, gdyby został skrócony o połowę, czyli w sumie jakieś cztery godziny.
Poznaj recenzenta
Jakub Jabłoński



naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1987, kończy 38 lat
ur. 1948, kończy 77 lat
ur. 1971, kończy 54 lat
ur. 1986, kończy 39 lat
ur. 1974, kończy 51 lat

Lekkie TOP 10
