Cały dzień i noc - recenzja filmu
Filmów o problemach czarnej społeczności w USA było już wiele. Czym Cały dzień i noc wyróżnia się na tle pozostałych?
Filmów o problemach czarnej społeczności w USA było już wiele. Czym Cały dzień i noc wyróżnia się na tle pozostałych?
Uwrażliwieni społecznie artyści już od dziesięcioleci przekonują nas, że w Stanach Zjednoczonych źle się dzieje, jeśli chodzi o sytuację mniejszości rasowych. Najwięcej czasu poświęca się zbiorowościom skupiającym czarnoskórych obywateli Ameryki. Wychowywani w gettach i biedniejszych dzielnicach wielkich miast, młodzi Afroamerykanie nie mają szans na równy start ze swoimi białymi rówieśnikami. W ich życiu bardzo szybko pojawiają się narkotyki, alkohol i występek. Wynikiem tego, kolejne pokolenia ulegają degradacji społecznej, a koło się zamyka. Kultura i sztuka od lat bije na alarm w tej sprawie, ale jak widać, niewiele tu się zmienia na dobre. Dzięki kinematografii, telewizji i literaturze popularnej temat ten jest coraz mniej egzotyczny dla mieszkańców Europy czy innych rejonów świata, których ten problem nie dotyczy. Obraz Cały dzień i noc podąża w podobnym kierunku. Niestety, na swojej drodze kilkukrotnie się potyka, co sprawia, że przesłanie nie jest tak sugestywne, jak mogłoby być.
Produkcja zaczyna się od mocnego uderzenia, bo oto jesteśmy świadkami egzekucji dwójki na pozór niewinnych ludzi. Główny bohater, młody Jahkor, włamuje się do jednego z domów w kalifornijskim Oakland i morduje pewnego mężczyznę i jego żonę. Wszystko to na oczach ich córki. Po bestialskiej egzekucji Jahkor trafia do więzienia, a nam dane jest poznać jego historię. Dowiadujemy się, co było motywatorem działań chłopaka i dlaczego zdecydował się na zabójstwo. Niestety, opowieść, którą przychodzi nam śledzić, ulepiona jest z banałów i schematów. Co więcej, w najistotniejszych miejscach, narrator tłumaczy wydarzenia ekranowe. Twórcy wolą nas prowadzić za rękę przez tę nieskomplikowaną historię, niż dać nam nieco przestrzeni do samodzielnego rozeznania się w kontekście społecznym i wyciągnięcia wniosków z obserwowanych sytuacji.
Podczas seansu bardzo szybko zdajemy sobie sprawę, że gdzieś to już widzieliśmy. Młody chłopak z nizin społecznych wpada w złe towarzystwo i zostaje wciągnięty przez półświatek. Mimo że chciałby rozwijać się jako raper, musi porzucić marzenia na rzecz brutalnej rzeczywistości. Wychowywany twardą ręką przez swojego ojca gangstera, z każdym kolejnym dniem traci chłopięcą wrażliwość i staje się bezwzględnym przestępcą. Świat, w którym żyje, nie daje mu szans na lepsze jutro. Jahkor zdaje sobie sprawę, że nie czeka go nic więcej, niż ulica i walka o przetrwanie. Dlatego też decyduje się na desperacki krok. Jak widać, szkielet fabularny nie różni się niczym od dziesiątek podobnych produkcji. Od Młodych gniewnych, przez filmy Spike’a Lee, aż po Moonlight. Cały dzień i noc nawet nie stara się powiedzieć czegoś nowego w tematach społecznych i z marszu kieruje się do celu wydeptaną już ścieżką. Ostatnimi czasy obraz Gdyby ulica Beale umiała mówić udowodnił, że o mniejszości afroamerykańskiej wciąż można mówić w wywołujący emocje sposób. Tutaj niestety nie działa to tak, jak powinno.
Dużo ciekawiej robi się, gdy Jahkor trafia do więzienia i spotyka tam swojego ojca, granego przez świetnego Jeffreya Wrighta. Tutaj twórcy zbaczają nieco z wcześniej obranej drogi, ponieważ w momencie, gdy większość amerykańskich obrazów pozwala sobie na moralizatorski ton, oni milczą. Gdy przychodzi pora na odkupienie, mądre przesłanie i kierunek dający nadzieję, serial nie pozostawia złudzeń – bieda i brak perspektyw przechodzą z ojca na syna i nic nie jest w stanie zmienić tej fatalnej sytuacji. Członkowie afroamerykańskich nizin społecznych muszą zaakceptować taki stan rzeczy. Gangsterka, więzienie, bieda, albo rychła śmierć – przyszłość większości z nich jawi się w czarnych barwach.
Defetystyczne przesłanie filmu wyróżnia go na tle hollywoodzkich produkcji, które często pozostawiają światełko nadziei w końcówce. Tutaj tego nie ma. Główny bohater podąża śladami swojego ojca, bo w otoczeniu nie ma nikogo, kto wyciągnąłby do niego pomocną dłoń. Jahkor zostaje zapomniany przez swój kraj, zdradzony przez ukochaną i odtrącony przez rodzinę. Akceptuje swój los, odrzuca marzenia i skacze w otchłań. Dobrze, że twórcy kończą opowieść w tak fatalistyczny sposób. Tego typu konkluzja daje do myślenia i zapada w pamięć dużo bardziej niż kolejny happy end.
Twórcą filmu Cały dzień i noc jest początkujący reżyser Joe Robert Cole. To dopiero jego drugi samodzielny projekt, ale warto zaznaczyć, że był on jednym ze scenarzystów marvelowskiej Czarnej Pantery. W głównego bohatera wciela się Ashton Sanders, który za swoją rolę raczej Oscara nie zdobędzie. Młody artysta gra oszczędnie i zachowawczo. Można odnieść wrażenie, że nie daje z siebie wszystkiego i woli się ukrywać za marsowym obliczem, niż pokazać prawdziwe emocje. Dużo lepiej prezentuje się już wcześniej wspomniany Jeffrey Wright wcielający się w agresywnego ojca. Drugi plan należy do niego, choć nic w tym dziwnego, bo aktor już dawno wyrobił sobie wielką renomę.
Cały dzień i noc to film zmarnowanych szans. Twórca chciał przekazać konkretną myśl w taki sposób, żeby była ona jasna i czytelna dla jak najszerszej widowni. Zdecydował się więc powielić sprawdzoną opowieść, a w miejscach bardziej zawoalowanych, wytłumaczyć wszelkie zawiłości ustami narratora. Taki kierunek spłaszcza ton opowieści i sprawia, że defetystyczna końcówka nie wybrzmiewa tak dobrze, jak chociażby miało to miejsce w Moonlight. Być może w kolejnym filmie Joe Robert Cole, ucząc się na błędach, zaprezentuje nam nieco lepszy film.
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat