Chapelwaite: sezon 1 - recenzja
Krótkie opowiadanie Stephena Kinga pod tytułem Dola Jerusalem stało się kanwą kolejnego serialowego horroru opartego na twórczości mistrza literatury grozy. Chapelwaite mocno odbiega od oryginału, ale też w interesujący sposób flirtuje z prozą H.P. Lovecrafta. Niestety, finalnie te fabularne zaloty spalają na panewce.
Krótkie opowiadanie Stephena Kinga pod tytułem Dola Jerusalem stało się kanwą kolejnego serialowego horroru opartego na twórczości mistrza literatury grozy. Chapelwaite mocno odbiega od oryginału, ale też w interesujący sposób flirtuje z prozą H.P. Lovecrafta. Niestety, finalnie te fabularne zaloty spalają na panewce.
Chapelwaite jest serialem zmierzającym w dwóch przeciwległych kierunkach. Pierwszy z nich prowadzi do miejsc przepełnionych mrokiem, gdzie dominuje ponura i tajemnicza atmosfera. Drugi wiedzie do lokacji, w której toczy się permanentna walka, a prym wiodą łaknące krwi wampiry. W pierwszej z krain panuje defetystyczny klimat, w drugiej akcja pędzi na złamanie karku. Dwie podjęte drogi nie przecinają się i biegną niezależnie. Wynikiem tego opowieść nie jest spójna w swojej formie. Pierwsza połowa serialu zapowiada powolną eksplorację dusznego nastroju, druga dostarcza pożywkę fanom masakry i makabry. Najpierw opieszale zagłębiamy się w mroczne sekrety miejsca akcji, później atmosfera pryska, a na głównym planie pojawiają się ostrza i osinowe kołki.
Ta niekonsekwencja nie działa na korzyść formatu, a wielka szkoda, bo samo preludium jest unikatowe. Akcja serialu toczy się w dziewiętnastowiecznej Ameryce. Bohaterów poznajemy na morzu, gdzie wielorybnik, kapitan Charles Boone, oddaje wodom zmarłą właśnie małżonkę. Wraz z trójką dzieci postanawia wrócić na ląd i przejąć posiadłość po zmarłym w tajemniczych okolicznościach kuzynie. Ponure domostwo wydaje się przeklęte, a mieszkańcy okolicznego miasteczka darzą nienawiścią cały ród Boone’ów. Autochtoni także kryją mroczne sekrety. Wkrótce całą okolicę spowija ciemność. W pobliżu pojawiają się przerażające istoty, śmierć zbiera żniwo, a w centrum wydarzeń znajduje się pewna okultystyczna księga.
De Vermis Mysteriis – ta nazwa nie jest obca fanom H.P. Lovecrafta. Tajemnice Robaka to fikcyjny wolumen stworzony przez Roberta Blocha w ramach Mitologii Cthulhu. Gdy ta nazwa padła w serialu, z pewnością wielu fanom horroru mocniej zabiło serce. W końcu to jawne nawiązanie do twórczości HPL, czyli autora, który wciąż jest mocno niedopieszczony w popkulturze. Gdy natura księgi zostaje ujawniona, opowieść podąża w interesującym kierunku. Okazuje się, że w okolicy miasteczka Preacher’s Corners działają siły starające się przywołać starożytne bóstwo, mające przynieść ciemność naszemu światu. Wypisz, wymaluj – Lovecraft. Gotycka atmosfera utwierdza nas w przekonaniu, że Mity Cthulhu wreszcie trafiły do mainstreamowej telewizji w pełnej okazałości. Niestety, potencjał bardzo szybko zostaje zmarnowany.
W połowie serialu następuje przełom związany z ujawnieniem głównego zagrożenia. Gdy wszystkie karty są już odkryte, a pionki ustawione na szachownicy, scenariusz zupełnie traci finezję. Nie ma już żadnych tajemnic, poznajemy wszystkie fabularne meandry. Brak pomysłów na rozwój wydarzeń owocuje kilkuodcinkową rzeźnią, w której oprócz brutalnych sekwencji, nic istotnego się nie dzieje. Jedni atakują, drudzy się bronią i tak w koło Macieju. W pierwszej połowie serialu twórcy rozwijają naprawdę wiele wątków. Później przestają one mieć większe znaczenie. Gdzieś tam się toczą, ale zupełnie tracą siłę przyciągania. Dotyczy to głównie ukrywających swoje małe grzeszki i wielkie tajemnice mieszkańców Preacher’s Corner. Zupełnym niewypałem okazuje się również postać guwernantki Rebeki Morgan wprowadzona do serialu chyba tylko po to, żeby wśród głównych bohaterów była silna kobieta. Finalnie nie odgrywa żadnej istotnej roli fabularnej. Snuje się po Chapelwaite, podobnie jak dzieci Charlesa Boone’a.
Serialowi nie można natomiast odmówić ciekawej warstwy wizualnej. Ponura atmosfera towarzyszy nam od pierwszego do ostatniego odcinka, dobrze wpisuje się w pesymistyczną tonację tego, co dzieje się na ekranie. Chapelwaite opowiada smutną historię, pełną cierpienia, zawodu i nieszczęścia. Kolorystyka jest dobrze dopasowana do tego, co obserwujemy. W dzień jest szaro i dżdżyście, noc rozjaśniają jedynie rozpalone pochodnie. W tę tonację doskonale wpisują się zmęczone twarze postaci. Wśród bohaterów nie ma budzących sympatię pięknych adonisów. Ciężko jest polubić kogoś z drugiego planu i taki z pewnością był zamiar twórców. Gorzej, że losy protagonistów również nie budzą większych emocji. Adrien Brody w roli głównej radzi sobie całkiem nieźle, ale jego postać wpisuje się w niespójny charakter scenariusza. Troskliwy ojciec, opętany szaleniec, a w końcu niestrudzony łowca wampirów. Niestety, brakuje konsekwencji w prowadzeniu Charlesa Boone’a.
Z pierwszymi minutami Chapelwaite zanurzamy się w ponurej atmosferze i potem już się z niej nie wydostajemy. To, co na początku jest dość pociągające, z czasem zaczyna męczyć, wynikiem czego całość staje się jednostajna i zwyczajnie monotonna. Poza tym znów użyto wampirów jako głównego zagrożenia. Czy artyści wciąż muszą eksploatować motyw, który został już dawno wyświechtany przez popkulturę? Ostatnimi czasy wampiry były zarówno w niemieckim horrorze Krwawe niebo, jak i Nocnej Mszy Mike Flanagana (obie produkcje dostępne na Netfliksie). Teraz brylują w Chapelwaite, a ich strachy na lachy wywołują jedynie wzruszenie ramion. Filmowcy, ale też współcześni literaci, powinni zdecydowanie powrócić do H.P. Lovecrafta, żeby przypomnieć sobie, czym jest prawdziwa, nienazwana groza. Chapelwaite mógł pójść w tę stronę, ale wybrał motyw, który wszyscy znają aż za dobrze.
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1990, kończy 34 lat
ur. 1979, kończy 45 lat