Chata – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 10 marca 2017Chata to jeden z tych filmów, o którym można powiedzieć, że ilu jest widzów, tyle opinii. Wymowa tej produkcji jednak zdecydowanie nie wszystkim przypadnie do gustu.
Chata to jeden z tych filmów, o którym można powiedzieć, że ilu jest widzów, tyle opinii. Wymowa tej produkcji jednak zdecydowanie nie wszystkim przypadnie do gustu.
Mack Phillips (Sam Worthington) to szczęśliwy mąż i ojciec trójki dzieci. Jego życie toczy się normalnym trybem, a jest ono wyjątkowo udane – pomijając dzieciństwo naznaczone głównie przemocą ze strony ojca alkoholika. Pewnego dnia Mack wraz z dziećmi, synem Joshem (Gage Munroe) oraz córkami Kate (Megan Charpentier) i najmłodszą Missy (Amélie Eve), jadą na kemping w góry nad urocze jezioro. Wszystko wygląda wspaniale, jednak chwila nieuwagi Macka skutkuje ogromną tragedią. Missy znika, a policja po jakimś czasie odnajduje nieopodal w zrujnowanej górskiej chacie dowody na to, że dziewczynka najprawdopodobniej już nie żyje. Zrozpaczony Mack nie potrafi poradzić sobie z utratą córeczki, a jego szansą na wybaczenie samemu sobie oraz winowajcy odpowiedzialnemu za nieszczęście całej jego rodziny staje się anonimowy list. Zaproszenie podpisane Tata kieruje Macka do chaty, tej samej, do której zwyrodnialec porwał Missy. Jednak Mack nie spotyka tam swojego ojca, lecz ciemnowłosego mężczyznę, a także dwie kobiety. Tytułowa chata nie jest już ruiną, lecz przepięknym starym domem nad jeziorem, bowiem ci ludzie to tak naprawdę Trójca Święta.
Bóg, a raczej Tata (Octavia Spencer), wraz z Sarayu, czyli Duchem Świętym (Sumire Matsubara), i Jezusem (Avraham Aviv Alush) przez weekend próbują przekonać Macka, że obwinianie Boga o śmierć Missy jest z założenia błędne, a on sam musi nauczyć się wybaczania. Nie chodzi tu tylko o proste przebaczenie samemu sobie za popełniony zupełnie nieumyślnie błąd, ale także o coś znacznie trudniejszego, a mianowicie o odpuszczenie win porywaczowi, co zrozumiale wydaje się zupełnie niewykonalne. Jednak przez te trzy dni Mack przeżywa najbardziej niewiarygodne zdarzenia, jakie można sobie wyobrazić, a można je określić tylko słowem cud. Jego gniew na Boga, początkowo ogromny, z czasem maleje, a odejście Missy staje się akceptowalne.
Film The Shack powstał na podstawie książki Williama P. Younga pod tym samym tytułem, która stała się zresztą bestsellerem. Nie czytałam jej, ale nie da się ukryć, że autor podjął się opisania bardzo trudnego tematu, jakim jest podejście do Boga współczesnego Chrześcijanina. Nawet osoba mocno religijna przeżywa czasem kryzys wiary, a sam fakt, że Bóg pozwala na ogromne zło, jakie dzieje się na świecie, doprowadza do stanu zwątpienia w sens Jego istnienia. To wszystko brzmi zapewne bardzo dobrze w wersji papierowej, ale próba przeniesienia historii Macka na ekran wypada już znacznie gorzej. Pomysł, aby Trójca Przenajświętsza reprezentowana była przez osoby różnych ras jest całkiem niezły i zdecydowanie się sprawdza, poszerzając horyzonty widza, któremu Bóg kojarzy się przede wszystkim z białobrodym staruszkiem, a nie ciemnoskórą kobietą. Oczywiście ktoś inny krzyknie, że raczej chodziło o poprawność polityczną, ale to tuż temat na zupełnie inną dyskusję. W każdym razie dość prędko okazuje się, że widz zostanie zbombardowany ogromną liczbą mądrości życiowych, a odpowiedzi na pytania Macka wcale nie muszą prędko paść.
Film jest za długi (ponad dwie godziny), zbyt rozwleczono drogę przemiany Macka, a niektóre sceny są tak kolorowe i pstrokate, że nie można je określić innym słowem niż kiczowate. Wizualna strona produkcji może oczywiście przypaść do gustu, ale raczej w chwilach, kiedy oglądamy przepiękny górski krajobraz, a nie napakowane komputerową obróbką sceny. Jeszcze jeden techniczny aspekt filmu bardzo irytuje – absolutnie źle dobrana muzyka, a raczej jej wkomponowanie w obraz. Ścieżka dźwiękowa pod postacią rzewnego fortepianu pojawia się z taką regularnością, że za każdym razem, kiedy Mack robi smutną minę, po pół godzinie seansu widz jest już w stanie bez problemu odgadnąć, kiedy muzyka znów się pojawi. Jednak aspekty audiowizualne to jedna strona medalu, druga, fabularna, też wypada średnio.
Można ten film odebrać jako łzawą bajeczkę o drodze do pokochania Boga, choć z pewnością są osoby, które tę produkcję ocenią zupełnie inaczej. Na swój sposób twórcy starają się mniej lub bardziej subtelnymi sposobami doprowadzić do ukojenia serca nie tylko Macka, ale także i naszych. Niestety, metody, jakich się chwytają, działają z różną skutecznością. The Shack byłaby zdecydowanie bardziej przekonująca, gdyby reżyser zdecydował się zrobić ten film trochę mniej na serio. Pada tu kilka żartów i choć czasem są pomysłowe, są też nieporadne, a scena biegnącego Macka z Jezusem po wodzie (serio!) pasuje tu… nieszczególnie. Ten film jest zdecydowanie zbyt moralizatorski, a scena osądu nad Mackiem przez Mądrość (Alice Braga) nie powoduje może odruchu wyjścia z sali kinowej, ale podczas jej oglądania ma się lekkie wrażenie, jakby całość wyreżyserował nie Stuart Hazeldine, tylko Paulo Coelho. Warto zaznaczyć, że scenariusz do filmu napisały aż trzy osoby.
To absolutnie nie jest głupi film, ponieważ padają w nim pytania na temat kwestii, nad którymi każdy z nas nieraz pewnie się zastanawiał, a pytanie o działalność Boga czy wręcz jego istnienie to temat rzeka. Nie da się ukryć, że The Shack trochę trywializuje to zagadnienie. Pod postacią tragedii głównego bohatera i jego rodziny przemyca całe stosy mądrości, mające przekonać widzów o tym, że wszystko, co nas otacza, a także wszelkie nasze działania dążą ku określonemu celowi, choćbyśmy nie widzieli w nich najmniejszego sensu. Powstały już zdecydowanie lepsze filmy o tematyce chrześcijaństwa, choćby Hacksaw Ridge, gdzie wiara głównego bohatera przedstawiona jest zupełnie inaczej, a na pewno subtelniej, bez łopatologicznego udowadniana, że wszystko będzie dobrze. Pod względem aktorskim film także wpada różnorako – Sam Worthington robi, co może, aby przedstawić rozpacz i przemianę jego bohatera, ale to zdecydowanie nie jest jego najlepsza rola. Za to naprawdę dobrze wypada Trójca Przenajświętsza, zwłaszcza Octavia Spencer.
Nie zachęcam i też nie odradzam obejrzenia tego filmu – to jedna z tych produkcji, która albo zupełnie odrzuci, albo zachwyci. Zdanie najlepiej wyrobić sobie samemu.
Recenzja powstała dzięki uprzejmości Multikina
Źródło: zdjęcie główne: Netter Productions
Poznaj recenzenta
Karolina SzenderaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1990, kończy 34 lat
ur. 1979, kończy 45 lat