Czysta krew – 04×08
Przed tygodniem True Blood sprawiała wrażenie, że czwarty sezon zaczyna iść w dobrym kierunku. Ósmy odcinek produkcji HBO utwierdza w tym przekonaniu i jednocześnie wprawia w długo oczekiwany zachwyt.
Przed tygodniem True Blood sprawiała wrażenie, że czwarty sezon zaczyna iść w dobrym kierunku. Ósmy odcinek produkcji HBO utwierdza w tym przekonaniu i jednocześnie wprawia w długo oczekiwany zachwyt.
Recenzując poprzedni epizod wystawiłem ocenę 8/10 zostawiając sobie pole manewru i przeczuwając, że poziom może iść jeszcze do góry. Twórcy Czystej krwi przyzwyczaili fanów serialu, że druga część sezonu jest znacznie lepsza od pierwszej, dzięki czemu sezon zostaje zapamiętany jako bardzo udany. W ósmym odcinku czwartej serii scenarzyści nadal robią to, za co chwaliłem ich przed tygodniem - łączą wątki, tworząc spójniejsze i bardziej wciągające historie.
Jeśli ktoś spodziewał się, że Jessica zginie przez nagłą chęć „przywitania się” ze słońcem, to mógł się zawieść. Pojawienie się bohaterskiego Jasona było przewidywalne, ale tylko dodało smaczku nowemu trójkątowi, który powstał w serialu. No więc za kim jesteście? Team Jason, czy Team Hoyt? Sen Jessiki był genialny, pokazany tak realistycznie, że w pewnym momencie uwierzyłem w realność pokazywanych scen (mimo najgłupszej śmierci jednego z bohaterów w całym serialu). Jak było widać, dziewczyna nie będzie mieć lekko, skoro już dwukrotnie została „wyssana” z domów swoich byłych/przyszłych mężczyzn. Nikt jej nie chce?
[image-browser playlist="608943" suggest=""]
©2011 Home Box Office, Inc.
Od początku serialu wypadało współczuć Laffayetowi za bagna, w jakie co sezon się wplątuje. Co roku jest lepiej, a chłop nie może narzekać na nudę. Nie wiem, w jakim kierunku pójdzie jego wątek związany z dzieckiem Terry’ego i Arlene (tego się nie spodziewałem), ale póki co nadal wzbudza u mnie więcej śmiechu niż zainteresowania. Połączony został też wątek wilkołaków (pewnie rozwinie się jeszcze bardziej pod koniec sezonu) z nową „rodzinką” Sama. Marcus jest dość ciekawą postacią i zapewne jeszcze w tym sezonie namiesza. I to nie tylko w życiu Sama, ale też Alcide’a. Debbie wpatrzona jest w przywódcę stada jak w obrazek, a teraz będzie miała dodatkowy argument, widząc go ratującego Sookie.
Sookie… i Eric. Widząc ich ubranych jak farmerów podczas wizyty u Billa można było się popłakać ze śmiechu (- Mój… Billu.). Podobnie podczas scen seksu, które w „magiczny” sposób przeniosły się spod prysznica na łóżko umiejscowione w lesie przy świecącym słońcu i jednocześnie padającym deszczu (zawsze wygodniej niż na ściółce leśnej dwa odcinki wcześniej). Jak wiadomo – wszystko co dobre, szybko się kończy i właśnie pod koniec ósmego odcinka „sielanka” odeszła w zapomnienie. Marnie AKA Antonia nadal nie daje się zaskoczyć, co wielką niespodzianką nie jest, bo przecież do końca jeszcze kilka odcinków.
[image-browser playlist="608944" suggest=""]
©2011 Home Box Office, Inc.
Spotkanie, które przerodziło się w prawdziwą bitwę na cmentarzu, straciło trochę na „jakości” przez pojawienie się mgły. Sceny były urwane, ale efekt konfrontacji dosyć ciekawy (zabrakło tylko elfów ratujących Sookie, tym razem w rolę „ratownika” wcielił się wspomniany Alcide). Rozczarował mnie sposób, w jaki dał podejść się Bill. Po Królu Luizjany można było spodziewać się czegoś więcej. Szeregi wampirów zostały solidnie przetrzepane i ciężko przewidywać, kto będzie potrafił uratować Billa i Erica. Elfy? Wilkołaki?
Tego dowiemy się za tydzień. True Blood jest w formie, oby tak dalej. W porównaniu z poprzednim tygodniem ocena o „plusik” wyższa, z pełnym przekonaniem, że w kolejnym odcinku będzie jeszcze bliżej ideału.
Ocena: +8/10
Poznaj recenzenta
Marcin RączkaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat