Deadpool: super(nie)bohaterski onanizm – recenzja spoilerowa
Data premiery w Polsce: 12 lutego 2016Deadpool, znany również jako pyskaty najemnik, zasłużył na wszelkie walentynkowe laurki pod swoim adresem. Misja rozwoju kina superbohaterskiego została spełniona, pora więc na możliwie obiektywne rozliczenie przyjętego zlecenia.
Deadpool, znany również jako pyskaty najemnik, zasłużył na wszelkie walentynkowe laurki pod swoim adresem. Misja rozwoju kina superbohaterskiego została spełniona, pora więc na możliwie obiektywne rozliczenie przyjętego zlecenia.
Walka o powstanie filmu Deadpool trwała przez ponad 10 lat i naznaczona była pasmem większych i mniejszych niepowodzeń. Tym szczersze więc pokłony przed twórcami za to, że już w ironicznych napisach początkowych pokazują ogromny dystans do siebie i jednocześnie zarzucają widzowi haczyk, który z miejsca wyznacza tonację i tempo filmu. Można też przyklasnąć studiu 20th Century Fox, które mając w zanadrzu tak ryzykowną amunicję postanowiło jednak pociągnąć za spust. Ostatecznie bowiem jeden z najbardziej niepokornych bohaterów Marvela wchodzi do panteonu ekranowych herosów w idealnym dla siebie i widzów momencie.
Historię Wade’a Wilsona już znacie, ale jeśli macie jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, to od razu postawmy sprawę jasno – warto, trzeba, koniecznie. Niepodważalnym atutem, czyli sercem, mózgiem, płucami, wątrobą i prostatą filmu jest kreacja tytułowego alter ego. Od kapitalnie skrojonego kostiumu, przez wyluzowany styl bycia, aż po sympatycznie psychopatyczną osobowość. Głosem i ciałem Deadpoola stał się Ryan Reynolds i symbioza ta wyszła perfekcyjnie – zawadiacko, energicznie i szalenie zabawnie. Już dziś można bezpiecznie stwierdzić, że jest to rola życia kanadyjskiego aktora, która naznaczy resztę jego kariery.
Sam zaś Deadpool zanotował niegdyś filmowy falstart, ale dziś można już puścić go w niepamięć. Bezbłędna promocja, przychylne recenzje i kolejne rekordy solowych przygód pokazują, że bohater ten jest na dobrej drodze do uzyskania statusu popkulturowego fenomenu. Nie tylko za kinowy występ, ale przede wszystkim za wyjście z ram wielkiego ekranu i zuchwałe pukanie do drzwi współczesnego kanonu rozrywki popularnej. Póki co jednak, filmowy sukces oparł się także na trzech filarach wysokiej kategorii wiekowej.
Przemoc i sceny akcji prezentują widowiskowy, odpowiednio graficzny poziom - trup ściele się gęsto, fruwają kończyny, ale nawet jeśli pechowy delikwent rozpaćka się na drogowym kierunkowskazie, to obraz nie epatuje krwawą estetyką gore. Tim Miller, spec w dziedzinie, zachował umiar, w zamian stawiając na atrakcyjną choreografię walk i pomysłowość. Ta druga nadszarpnięta została niestety budżetowymi ograniczeniami. W myśl przewijającej się maksymy protagonisty, twórcy włożyli tu maksymalny wysiłek, co dało znakomity efekt, pomimo, że miejscami kamera ucieka się do mocnych zbliżeń lub dynamicznego montażu. Ofiarą finansowych braków okazała się także niedoszła scena finałowej strzelaniny, która na poziomie scenariusza przekształciła się w zapominalstwo Deadpoola.
Warto podkreślić jednak, że film nadrabia wizualne ograniczenia w strefie audio. Rękoczyny i eksplozje intensyfikowane są ekstatycznym podkładem dźwiękowym autorstwa Toma Holkenborga (Junkie XL, zapamiętajcie ten pseudonim), a kluczowe sekwencje potrafią zaskoczyć różnorodnym doborem piosenek (od rozkosznego Angel of the Morning Juice Newtona, przez ostre X Gon’ Give It To Ya DMX’a, aż po klasyczne Careless Whisper od WHAM!).
Drugi z filarów zabawy dla dorosłych to oczywiście erotyka. I podobnie jak wyżej, Miller i ekipa znaleźli złoty środek – wyuzdany, ale unikający zgorszenia i nie będący celem samym w sobie. Jest wizyta w (autentycznym) klubie ze striptizem, w którym podziwiać możemy wdzięczące się w pełnej okazałości panie, ale bryluje nie kto inny jak stary, dobry Stan Lee. Na ułamki sekund frontalną golizną świecą też zresztą Ryan Reynolds i (całościowo raczej beznamiętna) Morena Baccarin, ale z samej sceny seksu pomiędzy nimi zapamiętamy przede wszystkim humorystyczny montaż świąt. To co jednak najbardziej zaskakujące w tej uczuciowej sferze, to wątek miłosny i czynnik ludzki opowiadanej historii. Na ekranie faktycznie rozgrywa się bowiem jeden z najlepszych walentynkowych romansów ostatnich lat – zwieńczona finalnym pocałunkiem, czuła opowieść o dwójce zdezelowanych, acz pozytywnie zakręconych ludzi, którzy dopełniają się niczym koślawa układanka jednego charakteru.
Bazę ekranowego powodzenia dopełnia niecenzuralny język i nieskrępowany niczym humor, w którym skrywa się najwięcej sprzeczności. Rhett Reese i Paul Wernick postawili w scenariuszu na ilość komediowych gagów, próbując trafić do zróżnicowanego, a nie uniwersalnego grona odbiorców. Otrzymujemy więc całą paletę odmiennych humorów. Te najlepsze to meta-odniesienia: skonfundowanie aktorami wcielającymi się w Profesora X, studio skąpiące na kolejnego członka X-Men (śmieszne i prawdziwe), aktorskie zdolności Reynoldsa, czy powracające rozliczanie się z grzechami X-Men Origins: Wolverine. Przednia jest też popkulturowa sieczka, w której mieszają się Green Lantern, Gandalf, Batman, Spider-Man, Liam Neeson, David Beckham, Matrix, Gwiezdne Wojny, Obcy 3, Blade i Hello Kitty. Tak scenarzyści, jak i improwizujący swoje kwestie aktorzy pozwalają sobie na kąśliwe komentarze, ale obrażanie to nigdy nie zamienia się w szydzenie. Wyraźnie czuć serdeczny stosunek twórców do obśmiewanych przez nich tematów - ta wulgarna, pozbawiona brokatu i przewrotna walentynka od Deadpoola dla popkultury spisana została nie z zawiści, ale umiłowania medium komiksu.
Czytaj także: Deadpoolologia, czyli popkulturowe aluzje, nawiązania i ukryte smaczki w filmie Deadpool
Obok innych udanych żartów, takich jak łamanie szesnastej ściany czy udawanie tyranozaura, pojawiają się też gorsze z komediowych wariacji. Hermetyczne docinki odnoszące się do Detroit, producentów mebli (zamysł składania segmentu od IKEI przez niewidomą Al to swoista poezja), szerzej nieznanych celebrytów, czy zakurzonych upływem czasu wokalistów trafią raczej do niszowego grona. Dla wielu niezjadliwy będzie także ten najczęstszy humor niskich lotów: czerstwe kawały, hasztag z pierdzenia w twarz lub okładanie się po jajach. Ordynarne komedie tego typu pojawiają się jednak w Hollywood regularnie, jak więc wytłumaczyć sukces Deadpoola? Klucz to timing i specyfika współczesnego kina. Na głos zaśmiejemy się raptem kilka razy, ale uśmiech nie zejdzie nam z ust przez cały seans dlatego, że sprawa tyczy się potencjalnego superbohatera - zakorzenionego w świadomości części fanów - a nie kolejnego popisu Zaca-Idola-Nastolatek, tudzież Roberta-De-Który-Za-Miliony-Rozmienił-Się-Na-Drobne.
Mówi się czasem, że historia herosa jest tak dobra, jak czarny charakter, który staje mu na drodze. W tym przypadku Ajax, bądź Francis jak kto woli, jest niemal dosłownym uosobieniem filmu. Działa i nie zatrzymuje się, aby zgłębiać swoje ambicje. Standardowo jednowymiarowy, ale już w pierwszej scenie obracający swoją przywarę w zaletę. Wydatnie pomaga wcielający się w niego Ed Skrein, który obdarzony jest aparycją brytyjskiego kibola, ale pod demonicznym uśmiechem obnosi tonę ekranowej charyzmy.
Z minimalistyczną fabułą filmu Millera jest podobnie. Dzieje się dużo i szybko, ogląda się ją z radością, ale pod maską kryje się niewiele. To trzy sztandarowe historie – miłosna, zemsty i geneza – splecione w katalizator kolejnych żartów i dynamicznych sekwencji. Z tej absurdalnie wręcz prostej konstrukcji trudno jednak czynić koronny zarzut. Jest to przede wszystkim popkulturowe preludium dla Deadpoola, które klarownymi emocjami, a nie zawiłą intrygą odwołuje się do inteligencji widza. Prawdopodobnie jedynym wyzwaniem jest początkowa nielinearność historii, ale to słuszne i uzasadnione rozwiązanie. W chronologicznej kolejności, wraz z transformacją Wilsona, film przeszedłby pokraczną metamorfozę, która rozszczepiałaby jego tożsamość. Przyjęty wybór pozwolił scenarzystom żonglować gatunkami, jednocześnie zachowując zwarty wydźwięk.
Deadpool spełnia wspomnianą na wstępie misję rozwoju kina superbohaterskiego, ale nie czyni tego poprzez dekonstrukcję bądź pastisz konwencji. Sztywno podąża przecież torami origin story, w których obowiązkowy punkt programu stanowi m.in. szycie własnego kostiumu. Nie podejmuje się przemyślanego dialogu z mitem herosa - tu wciąż dojrzalszą pozycją byli choćby (wyprzedzający swoje czasy) The Incredibles Pixara. Nie jest też satyrą, choć wyraźnie spuszcza z tonu klasycznego kina o trykociarzach. Jest czarną komedią akcji i romansu, pozycją przewrotną, ale o nieszablonowości wynikającej głównie z charakteru Deadpoola i braku cenzury. Twórcy nie dociskają gazu, kiedy chodzi o komentowanie poprawności politycznej - łamią czwartą ścianę, ale nie aspirują do jej zburzenia. Parodystyczna wstrzemięźliwość stanowi tym samym atut, ponieważ trzyma film w granicach paradoksalnego realizmu i nie wyrzuca go z ram szerszego uniwersum – a to pozwoli płynnie wkomponować Wilsona w szeregi X-Men, co na ten moment wydaje się pewnikiem, wyłącznie kwestią czasu.
Trudno wskazać więc bezsprzeczne skazy filmu, ale można wytknąć niewykorzystane potencjały. Na drugim planie najlepiej poradził sobie dobroduszny gigant Colossus, ale wyraźnie limitowany był już komediowy talent T.J. Millera. Aktor przyznał wprawdzie, że celowo kontrastuje błaznującego Reynoldsa, ale jestem pewien, że w wersji reżyserskiej zobaczymy więcej z jego improwizacji. Nieźle wypadła Brianna Hildebrand jako Negasonic Teenage Warhead, która zarysowana jest umiejętnie i aż prosi się o więcej czasu ekranowego. Już jednak Angel Dust (Gina Carano) to Mary Sue najgorszego sortu – kobieco kształtne, acz puste w środku ucieleśnienie zmaskulinizowanej siły fizycznej.
Czytaj także: Masa szczegółów na temat efektów specjalnych w Deadpoolu
Jeśli zapomnimy na chwilę o geekowskim smaczku, jakim jest zniszczony Helicarrier, to końcówka filmu nie jest szczególnie oryginalna. Dysydencki względem standardów zabieg to Deadpool docierający na miejsce starcia taksówką, ale łapka w górę na kim finałowa sekwencja wywarła estetyczny zachwyt. Owszem, to kaliber The Avengers, ale jednocześnie zgrane już tło, które nie posiada fabularnego usprawiedliwienia. Pod tym względem świeższy był choćby Ant-Man, który ostateczną potyczkę zamknął w pastelowych ścianach dziecięcego pokoju. Finisz jest spodziewany, ale oczekiwanie na scenę po napisach umilają jeszcze rubaszne plansze rysunkowe - uśmiech nie znika więc z twarzy ani na chwilę.
Zaproponowany w tytule recenzji kolokwializm nie odnosi się tylko do jednej z ulubionych rozrywek Wade’a Wilsona. To również zgrabnie niegrzeczna konkluzja filmu – Deadpool sprawia przyjemność sobie, dobrze się bawi i jest tego cały czas świadom, co w konsekwencji stanowi projekcję nastroju widza. Przy okazji bohater oferuje też ten najlepszy z nerdgazmów, gdzie zabawia się jeden, a satysfakcję odczuwa wielu.
Poznaj recenzenta
Piotr WosikKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1945, kończy 79 lat