Doom Patrol: sezon 1, odcinek 5 – recenzja
Parę bolączek co prawda tu znajdziemy, ale ostatni odcinek Doom Patrol to kolejna ekranowa jazda bez trzymanki. Widz dostał śnieżką, karaluch ze szczurem rozprawiają na temat sera, a ludzkość zostaje zdefiniowana przez pryzmat crocsów. Brzmi jak dobry przepis na początek tygodnia, prawda?
Parę bolączek co prawda tu znajdziemy, ale ostatni odcinek Doom Patrol to kolejna ekranowa jazda bez trzymanki. Widz dostał śnieżką, karaluch ze szczurem rozprawiają na temat sera, a ludzkość zostaje zdefiniowana przez pryzmat crocsów. Brzmi jak dobry przepis na początek tygodnia, prawda?
Ostatni odcinek Doom Patrol bodajże najlepiej z dotychczasowych pokazał zarówno wszystkie zalety, jak i wady produkcji. Z jednej więc strony twórcy zdecydowali się wrócić do przyjętej wcześniej konwencji: mówiący głosem Alan Tudyk narrator znów dwoi się i troi w opisie ekranowych wydarzeń, karaluch Ezechiel szaleje w swoich apokaliptycznych zapowiedziach, a fabuła raz jeszcze jawi się jak dziecko absurdu i groteski z nieprawego łoża. Z drugiej jednak coraz więcej w tej historii zawiłości, które mogą nastręczać całą masę problemów dla niezaznajomionego z komiksami widza. Ten będzie miał kłopot z odnalezieniem się w coraz bardziej skomplikowanym świecie przedstawionym, który niekiedy przypomina niemożliwy do uchwycenia strumień świadomości. Niebieska głowa konia, magiczny pies, Nurnheim, rozgrywający się ponad głowami bohaterów dziwaczny pojedynek Anty-Stwórcy i Odtwórcy. Większość czasu, który powinien upłynąć na dokładnym tłumaczeniu tych wątków, scenarzyści wolą spędzić na kolejnych odwołaniach do traum protagonistów - tym razem prym na tym polu wiedzie Szalona Jane. Co może najbardziej paradoksalne, jak na odcinek, w którym wydarzyło się tak wiele, dynamiki było tu stosunkowo mało. Dobrze byłoby jednak, gdyby czasem tytułowi herosi na chwilę przymknęli swoje wybitnie rozochocone jadaczki.
Cieszy fakt, że wprowadzona w poprzedniej odsłonie serii baśniowa konwencja w Paw Patrol nie tylko odpowiednio wybrzmiała, ale również znalazła swoje fabularne uzasadnienie. Autorzy produkcji umiejętnie pokazali, że w romansie z tonacją typową dla fantastyki idzie w pierwszej kolejności o umowę pomiędzy Panem Nikt a Szefem - pierwszy podróżuje w czasie i majsterkując w umyśle zmagającej się z własnymi demonami Jane de facto doprowadza do powstania Kultu Przepisanej Księgi. Cel nadrzędny to wspólna walka z Anty-Stwórcą, który przynajmniej części odbiorców skojarzy się z karykaturalnym połączeniem starotestamentowego Boga i Thanosa. Ślę niskie ukłony w stronę scenarzystów za napisanie sceny, w której Rita tłumaczy Elliottowi specyfikę postępowania gatunku ludzkiego, odwołując się przy tym do crocsów - rozładowanie pojawiającego się tu absurdu poprzez wymazanie nieszczęśnika to ekranowa jazda bez trzymanki, podlany sosem groteski, unikalny przejaw poczucia humoru. Gdy na niebie pojawi się jeszcze przywołany dzięki pomocy psa Odtwórca, poziom kontrolowanej niedorzeczności sięgnie już zenitu. Oba bóstwa po prostu gapią się na siebie, serwując widzom osobliwą wariację na temat mierzenia swoich cojones. W tym momencie chciałoby się powiedzieć: w to mi graj.
Nieco gorzej jest na tych fabularnych odcinkach, które powinny nadawać ton w kontekście całego sezonu. Co prawda dowiemy się ostatecznie, że to Pan Nikt popchnie Jane w kierunku odnalezienia Doom Patrol, jednak na tym etapie nie jesteśmy w stanie pojąć do końca, o co antagoniście w gruncie rzeczy chodzi. Bliżej mu raczej do roli psotnika, wszechpotężnego błazna - taki odbiór postaci wzmacnia jeszcze popisowa rola Tudyka, który a to uraczy nas kolejnym żartem, a to pozornie poważną, a jednak podszytą sarkazmem miną. Pewne problemy zrodzi jeszcze postępowanie dwóch bohaterów, którzy w poprzednich tygodniach na ekranie brylowali - Robotmana i Cyborga. Co tu dużo mówić: Cliff niepokojąco często przemyka przez opowieść niezauważenie, a jego wybuchowy charakter nieustannie wpisywany jest w ogrywany na różne sposoby schemat - machanie rączkami, rzucanie bluzgami na prawo i lewo, narzekanie na Bóg wie co. Mała (r)ewolucja na tym polu na pewno by się przydała. Vic ma z kolei ten kłopot, że pomimo wejścia w tę historię na pełnym gazie z niejasnych przyczyn zaginął gdzieś na drugim planie wydarzeń. Teoretycznie trzyma rękę na pulsie, chce rozwiązywać fabularne zagadki, ale koniec końców Pan Nikt robi mu psikusa z działem wystającym z ręki; aż szkoda, że ten ekranowy zabieg znów został sprowadzony do relacji bohatera z jego ojcem.
Wymienione wyżej mankamenty w żaden sposób nie przetrącą jednak w naszym umyśle poczucia, że w kwestii przyszłości tej historii powinniśmy być raczej optymistami. Jeśli mamy tu bowiem do czynienia z serialem, którego twórcy bawią się narracją tak bardzo, że przebijając czwartą ścianę rękoma Robotmana rzucają w naszym kierunku śnieżką, to powinniśmy im z całą pewnością zaufać. Oś fabularna systematycznie się rozwija, tytułową drużynę herosów poznajemy coraz lepiej, a scenarzyści mają na tym etapie pełną kontrolę nad zabiegami, z których decydują się korzystać. Być może najciekawsza jest samoświadomość całej historii; psioczyliśmy na brak narratora - ten wraca i to od razu narzekając, że na dwa tygodnie dostał wolne. Baśniowy romans nie jest do końca przystępny w odbiorze? No cóż, jeszcze podkręcimy jego wydźwięk. Wielkie brawa dla twórców za niebawienie się w żadne półśrodki. Tu przecież wciąż jest szansa na uczynienie z Doom Patrol najbardziej groteskowej produkcji o herosach wszech czasów. I w takim stwierdzeniu nie ma ani grama przesady; wypada nam tylko poczekać i zobaczyć, jak to karaluch ze szczurem będą przygotowywać ser w swojej własnej wariacji na temat raju. Czapki z głów!
Źródło: Zdjęcie główne: DC Universe
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat