„Eye Candy”: sezon 1, odcinek 3 i 4 – recenzja
"Eye Candy" ma w sobie coś szalenie intrygującego w podejściu do opowiadanej historii. Niestety pojawia się też trochę irytujących wad.
"Eye Candy" ma w sobie coś szalenie intrygującego w podejściu do opowiadanej historii. Niestety pojawia się też trochę irytujących wad.
"Eye Candy" w najnowszych odcinkach zmienia formę narracji. O ile 3. epizod całkowicie poświęcony jest przewodniej historii tajemniczego seryjnego mordercy, to - ku mojemu zaskoczeniu - 4. odcinek stanowi odrębną, samodzielną historię. Jest to motyw niespodziewany, bo mimo wszystko po "Eye Candy" należało oczekiwać ciągłości fabularnej i skupienia na jednym wątku. Na szczęście odbicie na boczny tor pozwala na wprowadzenie urozmaicenia i rozbudowuję relacji Lindy z Tommym.
Historia z 3. odcinka jest prowadzona nieźle. Wszystko rozgrywa się powoli, ale stopniowo rozwija się w odpowiednim kierunku. Udaje się zachować nutkę napięcia i przyjemnego niepokoju, który nieźle przyciąga do ekranu i nie pozwala się nudzić. Mimo wszystko nie podoba mi się motyw z porwaniem Lindy, bo jest on okrutnie naciągany i po prostu głupi. Niby można to tłumaczyć tym, że to młodzi ludzie się bawią, Lindy tak naprawdę nie znają i mają to w nosie, ale mamy wyraźnie gościa w czarnych rękawiczkach, który jak gdyby nigdy nic wyprowadza odurzoną pannę. To jest po prostu skrajna przesada.
Wątek z 4. odcinka ładnie wynika z przewodniej fabuły, a dzięki temu, jak dobrze się to zazębia, wszystko rozgrywa się przekonująco. Sama sprawa jest ciekawa, wciągająca i nawet do pewnego momentu mało przewidywalna. Podobać się tutaj może niekonwencjonalne wykorzystanie motywu found footage, który sprawdza się wyśmienicie i dodaje temu odcinkowi wyjątkowego klimatu. Udało się zrealizować coś satysfakcjonującego i opowiedzianego w świetnej atmosferze.
[video-browser playlist="660105" suggest=""]
"Eye Candy" ma niestety dwa bardzo duże problemy, które psują pozytywne wrażenie wywołane przez pomysłowe historie i klimatyczne ukazywanie przemyśleń seryjnego mordercy. Przede wszystkim jest to Victoria Justice, do której pomimo 4 odcinków kompletnie nie mogę się przekonać. Tutaj mamy dokładnie tę samą sytuację co w filmie "Haker" z Chrisem Hemsworthem - jeśli do roli hakera zatrudnia się kogoś obdarzonego ponadprzeciętną urodą, trudno jest zrobić z niego postać przekonującą. Victoria nie jest w ogóle wiarygodna - mogłaby być kimkolwiek innym niż hakerką i żadnej różnicy by nie było. Ona po prostu nie pasuje do takiej roli i pomimo wyraźnych starań nie dostrzegam nadziei na poprawę tego stanu rzeczy. Drugim problemem są wszelkie motywy obyczajowe - stereotypowa przyjaciółka Lindy, wróg/przyjaciel homoseksualista oraz relacja z Tommy to coś, co razi sztucznością. To mnie naprawdę zaskakuje, bo obyczajowe wątki w serialach stacji MTV są przeważnie ukazywane wyjątkowo dobrze. Najbardziej irytują w nich drewniane dialogi, ckliwość i usilnie budowanie romantycznej relacji pomiędzy Lindy i Tommym. To wszystko jest sztuczne i psuje efekt.
Czytaj również: Crossovery „Arrow” z „Constantine”, „Supergirl” i „Gotham”? Stephen Amell podsyca oczekiwania fanów
Na razie "Eye Candy" to serial nierówny. Zachwycać może wyśmienity klimat, podejście do ukazania perspektywy seryjnego mordercy oraz pomysłowe prowadzenie historii. To wszystko jednak przez szereg niedociągnięć nie tworzy tak pozytywnego efektu, jaki można było osiągnąć.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat