Falcon i Zimowy żołnierz: sezon 1, odcinek 2 - recenzja
Falcon i Zimowy żołnierz w 2. odcinku serialu latają hen, wysoko i tuż przy samej ziemi. Jeszcze lepiej, że widz ma okazję szybować przez ich umysły.
Falcon i Zimowy żołnierz w 2. odcinku serialu latają hen, wysoko i tuż przy samej ziemi. Jeszcze lepiej, że widz ma okazję szybować przez ich umysły.
Jeśli tak dalej pójdzie, Falcon i Zimowy żołnierz będą w stanie zmienić nasze wyobrażenie o tym, czym de facto jest Kinowe Uniwersum Marvela. Za nami seans dopiero 2. odcinka produkcji Disney+, a ja wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego kolejne sceny tej opowieści oglądam ze ściśniętym gardłem; heroizm staje się prawdopodobnie najbardziej uwodzicielski wtedy, gdy dotyka spraw zupełnie nam bliskich, przyziemnych. MCU postanowiło wyjść na zapomniane przez świat ulice i zagnieżdżać się w umysłach bohaterów znacznie dobitniej, niż nas do tego przyzwyczaiło. W nowym serialu franczyzy to, co fantastyczne tudzież większe niż życie, zostaje przefiltrowane przez całe spektrum społecznych postaw i zachowań, kontrastując z anarchistyczną rewoltą, problematycznym postępowaniem amerykańskiej policji, kwestiami rasowymi i zmaganiami protagonistów z demonami własnej psyche. Istna mieszanka wybuchowa, niezwykle ryzykowna, a jednak działa na każdym możliwym poziomie - od interakcji między postaciami przez komentarz społeczny po prowadzenie marvelowskiego pociągu w stronę niezbadanych rejonów fabularnych. Maszyniści Sam Wilson i Bucky Barnes idą na pohybel wszystkim tym, którzy chcieli w nich dostrzec zaledwie motory napędowe jeszcze jednego solidnego akcyjniaka w obrębie MCU. Żeby wraz z nimi ruszyć na okładanie następnego złola po gębie, najpierw musisz posłuchać, co im w duszy gra. Nie wiem jak Wy, ale ja - nomen omen - mógłbym tak cały dzień.
Prawdziwym majstersztykiem jest sposób, w jaki twórcy serialu rozrzucają po siatce całej historii tropy fabularne. Wprowadzenie postaci Johna Walkera, działania Flag Smasherów w Niemczech i na Słowacji, odwiedziny u pierwszego czarnoskórego superżołnierza, Isaiah Bradleya czy wreszcie więzienna przebitka z siedzącym w celi Baronem Zemo - każdy zabieg istotny dla przyszłości opowieści znajduje swój kontrapunkt w rozmowach Falcona i Zimowego Żołnierza. Na pierwszy ogień tym razem idzie Walker (kapitalny Wyatt Russell), wojak, jakich mało, człowiek z dumy i honoru, a jednak do roli Kapitana Ameryki zupełnie nieprzygotowany. Jest coś fascynującego w scenach, w których próbuje zwerbować głównych bohaterów na swoją stronę; reakcja na odrzucenie na tym polu świadczy o tym, że nowy Cap to postać aż do bólu chwiejna, naznaczona wojenną traumą. Równie świetnie wypada przejmujący swoją historią Isaiah, bądź co bądź ukryty przed światem nadczłowiek, od blisko 8 dekad próbujący tylko i aż żyć. Bradley i Walker to doskonale rozpisani bohaterowie, jednak w pierwszej kolejności powinniśmy na nich spojrzeć jako na próbę poszerzenia mitu Kapitana Ameryki w MCU - spuścizna Rogersa pełna jest mroku i cierpienia, a jej krystalicznie czysta wizja staje się wyłącznie towarem, który można sprzedać wiwatującym tłumom. Jeśli w tę wizję nie uwierzysz, zostajesz wypchnięty poza społeczny margines, szukając swojego miejsca w coraz bardziej podszytej kłamstwem rzeczywistości.
Na całe szczęście szeroko rozumiana prawda nie jest tym, co motywuje działania Falcona i Zimowego Żołnierza; na tym etapie historii napędza ich raczej próba konfrontacji ze samym sobą. Jestem absolutnie urzeczony pomysłem na ekspozycję najważniejszych bohaterów produkcji - zmieniająca się w błyskawicznym tempie dynamika ich relacji (później znakomicie okraszona rozmowami z Walkerem) to koktajl wypełniony po brzegi i komedią, i tragedią. Są tu więc przezabawne uwagi o "wielkiej trójce" w postaci "androidów, kosmitów i czarodziejów" czy lekcja z czytania Hobbita, ale i dawanie upustu swoim frustracjom na zbudowanej na poczekaniu sesji terapeutycznej. Sam i Bucky wydają się być najlepszym przykładem rodzącej się w bólach, męskiej przyjaźni - nieustanne dogryzanie będzie tu maską, a gotowość wskoczenia za sobą w ogień przejawem autentyczności. Ot, herosi do tańca i do różańca, którzy muszą zmierzyć swoje cojones, żeby później przeobrazić się w akrobatów walczących na zatracenie w trakcie bitwy rozpisanej na dwie ciężarówki. Sekwencja tego starcia może owocować małymi eksplozjami pod kopułą umysłu; jej dynamika, podłoże taktyczne, praca kamery i systematyczne zagęszczanie akcji są dopracowane w najmniejszych detalach. Pal licho, że odbywa się to poniekąd kosztem rozbudowywania motywacji Karli Morgenthau i innych Flag Smasherów, dążących do przywrócenia światowego porządku (czy raczej jego braku) sprzed Blipu. Jeśli MCU chce poświęcać ten aspekt na rzecz absolutnie nienachalnego komentarza społecznego, ogniskującego się najpełniej w scenie zatrzymania protagonistów przez policję, poproszę o więcej. To przecież największa siła Falcona i Zimowego żołnierza - akcentowanie ludzkiego, zaskakująco często ułomnego pierwiastka zamiast jeszcze jednej, międzyplanetarnej czy międzywymiarowej bitki.
Widmo spuścizny Steve'a Rogersa wyznacza rytm opowieści i jest w tej produkcji bodajże wszędzie: konstytuuje relację Sama i Bucky'ego, mentalnie przeobraża Johna Walkera, zamienia się w negatyw rzeczywistych celów Flag Smasherów. Pomyślałbyś, że pod naporem symbolizowanej przez tarczę Capa powagi i wolności Kinowe Uniwersum Marvela trzęsie się w posadach, tymczasem - przynajmniej dziś - wyjątkowo tu cicho. W dodatku na tyle ludzko, że Barnes bez spadochronu może skoczyć wprost na ziemię, a Wilson pojedynkować się z chłopcem o to, czy Falcon jest, czy jednak nie jest "czarny". Czapki z głów. Nigdy nie sądziłem, że pożenienie konwencji thrillera szpiegowskiego czy społeczno-politycznego z ufundowaną na absurdzie komedią może przełożyć się na tak piorunujący efekt, który kradnie serduszko w rytm patriotycznego marszu i Requiem Mozarta. MCU przybiera dziś oblicze zmęczonego natłokiem życiowych ciężarów Bucky'ego, tego samego, który miał "troszkę spokoju w Wakandzie", ale który - nie owijajmy w bawełnę - musi choćby raz jeszcze w siebie uwierzyć. Chłopie, trzymaj się, nie jesteś sam. Kroczysz mityczną ścieżką, na której szlak przecierali ci tylko najwięksi. Sęk w tym, że kroczysz też ulicą, na której spotkasz każdego z nas.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat