fot. Netflix
Zaraz po seansie serialu Gdy inni stali z boku miałem przed oczami dwa filmy z przeszłości. Podwójne zagrożenie z 1999 roku z Ashley Judd i Nigdy więcej z 2002 roku z Jennifer Lopez. Dość podobne tematy, podobny poziom przedstawienia pewnych spraw i podobna realizacja. Choć powiem szczerze – koreańskie spojrzenie na przemoc domową nie porwało mnie od pierwszego odcinka, który raczej nie powinien być wizytówką tej produkcji. Jednak po kolei.
Wydaje się, że Koreańczycy wymyślili jakiś tajemniczy patent na wejście do mainstreamu ze swoimi historiami. Dość wspomnieć pierwszy film Celine Song, który otarł się o Oscary, czy świetny serial Motyl z tego roku. Jest także Joon-ho Bong, który nie należy do moich ulubionych reżyserów, ale jest niezwykle ceniony w branży. Można by wymieniać i wymieniać. Ostatnimi czasy na Netfliksie pojawia się jedna koreańska produkcja za drugą. I choć większość z nich przepada w zalewie innych tytułów, to trafiają się prawdziwe perły. Gdy inni stali z boku to dzieło godne uwagi. Jeszcze jedno skojarzenie, zanim napiszę o samym serialu – nie mogę nie nawiązać do produkcji Lost i tego, jak przedstawiono w niej koreańskich małżonków. Początkowy absolutny zamordyzm, nieposzanowanie dla pragnień kobiety, balansowanie na granicy przemocy. Ten kraj to królestwo patriarchatu, połączone z azjatycką karnością i absolutnym podporządkowaniem się hierarchii.
A teraz o serialu, który ma kilka ogromnych plusów, kilka małych minusów i kilka kwestii, o których przy koreańskich produkcjach niestety trzeba wspomnieć. Pierwszy odcinek, delikatnie mówiąc, nie porywa. Relacja głównej bohaterki z panem Chenem wygląda co najmniej dziwnie. Nigdy nieuśmiechający się właściciel magazynu to postać tak nierealna, że aż trudno ją ocenić. Nigdy nie wiadomo, czego się po niej spodziewać. Nie ma powodów, by główna bohaterka chciała do niego wrócić, a jednak coś ją do niego przyciąga. I tutaj pierwszy minus serialu – scenariusz nie stroni od przesad. Nie jest to duży problem, bo tak naprawdę cały wątek thrillerowy to ledwie dodatek do głównej historii, która skupia się na przemocy. A w kwestii ukazania problemu domowego sadyzmu serial Gdy inni stali z boku jest bezbłędny. W momentach, kiedy trzeba poruszyć czułą strunę widza, nie ma mowy o fałszu czy przestrzelonych scenach. Zgadza się absolutnie każdy detal. Relacje rodzinne, niewrażliwość innych kobiet na tragedię i tak dalej. Świetnie pokazano też, jak w tym wszystkim zagubione są dzieci, jak sobie z tym radzą (lub raczej nie radzą).
A jednak mimo wielkości serialu w kwestii ukazania wszystkich niuansów przemocy domowej i skrajnego realizmu produkcja jest zbyt długa. Na pewno dało się to zrobić w sześciu odcinkach – osiem (i to trwających po godzinę każdy) to nie jest dobry format dla tak jednowymiarowych historii. Od piątego epizodu zaczyna się niepotrzebna zabawa w berka, wyrywanie sobie zakładników, przerzucanie się dowodami, włamania, ślamazarne pościgi i koncert przypadkowych zdarzeń. Serial wciąż potrafi poruszyć i zadziwić tym, jak bardzo niewrażliwi na krzywdę potrafią być ludzie, ale przy okazji odrobinę męczy. Z produkcji pozbawionej większych wad staje się średnim akcyjniakiem pełnym wcale nie takich małych dziur. Na szczęście w ogólnym rozrachunku plusy zdecydowanie przeważają nad minusami.
fot. materiały prasoweJest kwestia, o której trzeba wspomnieć. Mam dwa problemy, które czasem odbierają mi radość z seansu azjatyckich seriali. Pierwszy to wygląd bohaterów. Nie brzmi to może za dobrze, ale Koreańczycy są w większości bardzo do siebie podobni. Dopóki nie przyzwyczaiłem się do szczegółów w pierwszych odcinkach, trudno mi było załapać, kto jest kim. I druga kwestia – nazwiska, absolutnie nie do zapamiętania, przez co historia stawała się momentami mniej płynna. Po jakimś czasie problem znika, ale wejście z marszu w seriale produkcji azjatyckiej, w których pojawia się wielu bohaterów i mnóstwo interakcji między nimi, to wyzwanie.
Gdy inni stali z boku, przynajmniej do pewnego momentu, jest pozycją niemal obowiązkową, jednym z najlepszych seriali tego roku – wstrząsającym i godnym wszelkich pochwał. Później delikatnie obniża loty, rozmienia się na drobne, porzuca to, co czyniło go wielkim. Jednak ostatecznie w żadnym miejscu nie staje się produktem kiepskim – co najwyżej zbytnio rozciągniętym.
Poznaj recenzenta
Jakub Jabłoński