Geniusz: sezon 1, odcinek 5 – recenzja
Odcinek numer 5 zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych. Dzieje się dużo rzeczy, a widz skacze po retrospekcjach i kolejnych miastach, co trochę wybija z rytmu.
Odcinek numer 5 zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych. Dzieje się dużo rzeczy, a widz skacze po retrospekcjach i kolejnych miastach, co trochę wybija z rytmu.
Poprzednie odcinki Genius przyzwyczaiły nas do powolnej, momentami monotonnej akcji, która niespiesznie toczyła się do przodu. Bywały momenty, w których powracaliśmy do bohaterów po kilku latach, jednak nigdy nie wydawało się to rażące. W odcinku numer pięć tyle się dzieje, w tylu miejscach i z uczestnictwem tylu różnych bohaterów, że trudno mi było skupić się na linearnym ciągu wydarzeń.
Po raz pierwszy zostaliśmy przerzuceni w przyszłość (nie licząc początkowej prezentacji Geoffrey Rush), jednak tym razem ni stąd ni zowąd w centrum kamery znalazł się syn Einsteina. W fabule bieżącej poznajemy go jako małego chłopca, aż tu nagle jawi nam się jako pacjent zakładu psychiatrycznego, który ma za sobą nieudaną próbę samobójczą. Chłopak jest na tyle dumny i pyszny, że momentami wręcz irytuje. Może i nie wiem wiele na temat ludzi obłąkanych, ale ta kreacja naprawdę razi w oczy – przemądrzały dwudziestolatek uważa, że to naturalne, iż ma problemy z psychiką, bo doświadczył traumy w postaci nieodpowiedzialnego ojca-geniusza. Karl Jung, który się nim zajmuje (i który dołączył tym samym do grona zaprezentowanych w serialu geniuszy) chyba ma o nim podobne zdanie, często powstrzymując się od zbędnych komentarzy.
Cały ten wątek wydaje mi się zupełnie zbędny. Inaczej byłoby, gdyby rozgrywał się w przeciągu kilku odcinków i do czegoś prowadził, jednak tu nic takiego nie ma miejsca. Wystarczyło kilkadziesiąt minut, by chłopak doznał przemiany i przestał nienawidzić swojego ojca. Ot, tak. Nie jest to ani wiarygodne ani szczególnie interesujące. Mam poczucie, że sceny w zakładzie mogłoby równie dobrze w ogóle nie być. Rzecz zdaje się miała miejsce po to, by dać pole manewru Jungowi, specjalizującemu się w psychoanalizie. A także po to, by przedstawić odwiedzającą pacjenta Milevę jako kobietę około pięćdziesiątki, która chyba nie radzi sobie ze swoim życiem. Ani jedno ani drugie nie miało najmniejszego wpływu na fabułę bieżącą, stanowiąc jedynie niepotrzebny w mojej opinii zapychacz.
Równie dziwnie rozgrywa się wątek Einsteina. Geniusz przechodzi kryzys w związku i błyskawicznie odnajduje pocieszenie w ramionach własnej kuzynki, Elsy. Z odcinka numer jeden wiemy, że będzie ona jego kolejną żoną. Myślałam jednak, że ich uczucie zostanie przedstawione nieco inaczej... W końcu to trochę zakazany owoc: nie dość, że dziewczyna należy do rodziny, to jeszcze rozbija małżeństwo. Tymczasem wystarczyło w zasadzie jedno spotkanie i jedno podszepnięcie matki Einsteina, a ten już deklaruje nowej wybrance, iż jeszcze do niej wróci. Przypieczętowaniem tego jest ostatnie ujęcie, w którym widzimy Einsteina z różą w kapeluszu. Różą, którą podarowała mu Elsa. Trudno o bardziej nachalny i narzucający się symbol tego, co teraz wydarzy się w jego życiu miłosnym – po tak dosłownym zarysowaniu nowej relacji wszyscy widzowie i tak się tego domyślili, co czyni tę scenę nieco żenującą.
W międzyczasie oczywiście mamy przewijające się przez ekran grono naukowców. Ponownie wraca Maria Curie, która staje się inspiracją zarówno Einsteina jak i Milevy. Jung , Lenard i znajomi Alberta także pojawiają się w fabule, jednak nie pozostawiają po sobie tak wyraźnego śladu. Sam Einstein dalej prowadzi badania naukowe, jednak mimo wizualizacji i opowieści, które pojawiały się już w poprzednich odcinkach (gdzie wzbudzały moje zafascynowanie), nie robią już takiego samego wrażenia. Nasz geniusz wydaje się coraz bardziej zmęczony życiem codziennym, nie widać już błysku w jego oku, a cała charyzma jaką początkowo prezentował Johnny Flynn zdaje się jakby odsunięta na bok. Mam nadzieję, że to tylko tymczasowe, bo z taką przezroczystością Einsteinowi zdecydowanie nie jest do twarzy.
Mimo niedociągnięć i poruszeniu zbyt wielu wątków jednocześnie, odcinek w dalszym ciągu trzyma najwyższy poziom, jeśli chodzi o montaż i scenografię, za co należy mu się wielki plus. Bardzo dobrze się go ogląda – widz pozostaje w pełnym skupieniu, nawet jeśli na ekranie nie dzieje się nic szczególnie interesującego. Trudno jest mi więc przyznać jednoznaczną ocenę, która balansuje gdzieś między 6 a 7. Biorąc pod uwagę kwestię techniczną, precyzyjne detale, całokształt estetyki a także grę aktorską niezawodnej Samanthy Colley, tradycyjnie należą się najwyższe noty. Jednak w tym tygodniu fabularnie jest raczej przeciętnie. I to głównie ten fakt pozostaje w pamięci.
Źródło: zdjęcie główne: National Geographic
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat