God Friended Me: sezon 1, odcinek 1 – recenzja
God Friended Me to na wstępie wyjątek od reguły w świecie seriali. Pokaz, że można stworzyć coś lekkiego, pozytywnego i nie do końca realnego, zamiast iść w smutną rzeczywistość i mrok. Pilot nie jest doskonały, ale zdecydowanie obiecujący.
God Friended Me to na wstępie wyjątek od reguły w świecie seriali. Pokaz, że można stworzyć coś lekkiego, pozytywnego i nie do końca realnego, zamiast iść w smutną rzeczywistość i mrok. Pilot nie jest doskonały, ale zdecydowanie obiecujący.
God Friended Me pod wieloma względami stara się być serialem w klimacie starej Highway To Heaven, czyli wykorzystuje motyw religijny do tworzenia historii pozytywnej, ciepłej i poruszającej emocje. Takiej, która jest miła podczas seansu i pozostawia w dobrym nastroju. Jednak w odróżnieniu od kultowego tytułu, na razie nie ma tu zasugerowanego wątku nadnaturalnego. Pojawia się podejrzenie, że za konto Boga na Facebooku może odpowiadać człowiek wykorzystujący algorytm przewidujący ludzkie decyzje, ale nie ma też klarownego powiedzenia, że nie będzie w tym siły wyższej. Patrząc na ten serial, oczekiwałoby się połączenia tych dwóch motywów, bo oddzieranie tego z ingerencji Boga czy kogoś o większej mocy, mogłoby wpłynąć negatywnie na całą opowieść. Ta tajemnica odkrywania, kim jest ten Bóg na razie będzie napędzać rozwój fabuły. Z drugiej strony jednak czuć, że próba wyjaśnienia tematu algorytmem przynosi na myśl podobieństwo do Person of Interest. A takie rozwiązanie nie będzie korzystne dla tej produkcji.
Trzeba powiedzieć sobie wprost - ten serial ma w sobie wiele uroku. Z telewizyjnych nowości jesieni, które do tej pory oglądałem, to sprawia, że seans jest niezwykłe przyjemny. Wszystko prowadzone jest spokojnie, lekko i z odpowiednią dawką sprawnie wprowadzanego humoru. Czasem jednak przy scenach emocjonalnych można uznać, że twórcy za bardzo chcą wyciskać łzy widza w stylu serialu This Is Us. Pierwszy odcinek robi to trochę nie do końca skutecznie i czuć w tym kalkulację, że tego typu sceny mają wymusić emocje, a nie naturalnie je zbudować. Chodzi o cały wątek Cary Bloom, który ma zbyt dużo takich, nazwałbym to, manipulujących widzem scen. Nie byłem w stanie uwierzyć w te emocje.
To, co jednak działa, to relacja głównego bohatera Milesa z Carą. To właśnie ta para może być jasnym punktem serialu w kolejnych odcinkach, gdzie połączeni w tajemniczy sposób przez los, będą chcieli rozwiązać zagadkę konta na Facebooku i najpewniej przy okazji pomóc innym ludziom. Miles to postać, która niesie ze sobą potencjał, bo przez jego pryzmat serial staje się zadawać pytania o sens wiary i jej potrzebę. Bez oceny, ataku na jakąkolwiek postawę i z różnych perspektyw. Czy odczuwalna ingerencja boska zmieniłaby coś w postrzeganiu ateisty? Dlaczego ktoś wychowany przez pastora może stracić wiarę? W tym tkwi potencjał na rozwój serialu ponad zwykłą opowieść o pomaganiu innym ludziom z religią w tle. Poruszenie takiej skomplikowanej i dla wielu intymnej kwestii może być interesujące. Na razie jednak zostało potraktowane dość ogólnikowo, bo skupienie fabuły zostało rozłożone na innych akcentach.
God Friended Me zaczyna się poprawnie i zgodnie z tym, co zapowiadał zwiastun. Nie ma na razie niespodzianek, większych emocji ani historii zaskakującej nowatorskością. Jest za to urok, humor i pozytywny klimat, który w telewizji przesiąkniętej mrokiem i realizmem jest w ostatnich latach bardzo potrzebny. Czuć potencjał na przyjemny serial.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat