iZombie: sezon 4, odcinek 10 i 11 – recenzja
Najnowsze odcinki iZombie są doskonałym dowodem na to, jak nierównym serialem jest ta produkcja. O ile poprzednie odsłony prezentowały co najwyżej przeciętny poziom, to teraz mamy zdecydowanie skok jakościowy. Gdzie leży klucz do tego fenomenu?
Najnowsze odcinki iZombie są doskonałym dowodem na to, jak nierównym serialem jest ta produkcja. O ile poprzednie odsłony prezentowały co najwyżej przeciętny poziom, to teraz mamy zdecydowanie skok jakościowy. Gdzie leży klucz do tego fenomenu?
W dziesiątym odcinku jest pewna scena, podczas której bohaterowie oglądają głupkowaty młodzieżowy serial o zombie. W pewnym momencie, przed seansem kolejnego epizodu, Ravi wykrzykuje zniechęcony: „O nie, to ten bardzo słaby odcinek, podczas którego twórcom skończyła się kasa, wszystko dzieje się poza ekranem, a bohaterowie tylko o tym gadają”. Zaraz potem dostajemy segment, podczas którego podekscytowany Clive opisuje swoje poczynania w trakcie śledztwa, które idealnie nadawałyby się do przedstawienia za pomocą widowiskowej sceny akcji. Później ta sytuacja powtarza się jeszcze kilkakrotnie. W ten właśnie o to sposób iZombie w doskonałym stylu korzysta z autoparodii i puszcza oko do widzów. To dzięki takim rozwiązaniom serial zyskuje na jakości.
W omawianych epizodach podobnych motywów jest kilka. Scenarzyści znów kreatywnie podchodzą do rozpisywania wątków. Nie chodzi tu o kolejne wcielenia Olivii, które tym razem odgrywają drugorzędną rolę (podobnie jak same dochodzenia), a o elementy wprowadzające do fabuły zaskoczenie, nieszablonowość i pomysłowość. Dzięki temu nie nudzimy się, oglądając kolejne perypetie bohaterów, a wręcz przeciwnie – chcemy tego jeszcze więcej. Duże znaczenie ma tu z pewnością odejście od zagadek tygodnia jako motywów przewodnich. Tym razem stoją one na dalszym planie, a to bardzo dobrze robi opowieści.
Jeśli chodzi o wcielenia Olivii, w omawianych odsłonach mamy przyjemność towarzyszyć w śledztwach pewnemu niezbyt uczciwemu detektywowi oraz dmuchającemu na zimne hipochondrykowi. Obie metamorfozy nie robią wielkiego wrażenia – widzieliśmy już bardziej komiczne interpretacje ludzkich stereotypów w wykonaniu Olivii. Lepiej wypada jednak gliniarz, którego maniera jest niezłą parodią klasycznych policyjnych badassów. Hipochondryk nie ma wielkiego pola do popisu. Oprócz przerażenia pojawiającego się na twarzy Olivii, w momencie kichnięcia kogoś w pobliżu, nie ma tu zbyt dużej ilości zabawnych motywów.
W obu epizodach na pierwszym planie jest Isabelle, młoda, ciężko chora dziewczyna, która dzięki nieznanym czynnikom nie może ulec przemianie w zombie. Bohaterka więc spędza czas z Olivą i Ravim, pomagając im przy okazji w ich sprawach codziennych. Od czasu do czasu lubi też zabawić się kosztem przyjaciół, kładąc się na podłodze z zakrwawioną twarzą i udając martwą. Widzowie, oglądając kolejne wygłupy Isabelli, wiedzą jednak, że wkrótce Olivia i Ravi znajdą ją w podobnej pozycji i nie będzie to już czarny humor. Motyw ten jest dowodem na to, że twórcom zdarza się wychodzić poza schemat i bawić się filmowo-serialową konwencją. Nie dość, że tego typu segmenty parodiują podobne zagrania w klasycznych proceduralach, to jeszcze całkiem umiejętnie pogrywają z widzami, którzy nie do końca wiedzą jak zareagować na tak ostry żart związany ze śmiercią młodej, sympatycznej osoby.
Isabelle w końcu umiera, co jest zaskakujące nawet dla przyzwyczajonych do tego iż iZombie sprawnie przemieszcza się pomiędzy skrajnie różnymi gatunkami. Końcówka jedenastego epizodu to dramat czystej krwi. Nie ma tu oczywiście emocji na skalę Six Feet Under czy The Sopranos, ale jak na lekki serial rozrywkowy CW i tak jest mocno. Dramatyczne wydarzenia mają miejsce również w knajpie, gdzie korporacja Fillmore Graves świętuje sukces po zdemaskowaniu grupy przestępczej działającej w ich szeregach. Co prawda strzelanina, do której dochodzi, jest lekko naciągana, ale sama akcja robi dobrze rozwojowi postaci Majora. Być może jest szansa na wyciągniecie go z fabularnego marazmu i zafundowanie dużo ciekawszej historii. Ważnym motywem bieżących odcinków jest również zacieśniająca się współpraca pomiędzy Prorokiem i jego synem Blainem. Wątek ten trochę wlecze się flaki z olejem, ale konsekwentnie brnie do przodu i z każdym odcinkiem zaczyna mieć coraz większe znaczenie fabularne.
Dwa ostatnie odcinki iZombie to świetna rozrywka i szczypta wielkich emocji. Opowieść w odpowiedni sposób gra komedią, dramatem, horrorem i akcją. Co prawda tu i ówdzie pojawiają się głupotki i banały fabularne, ale odbiór obydwóch epizodów jest jak najbardziej pozytywny. Być może kluczem jest tutaj postawienie na Isabelle i jej dramat oraz kwestie społeczne, z którymi związany jest wątek Brata Miłość i Fillmore Graves. Dzięki odsunięciu na dalszy plan niezbyt oryginalnych zagadek tygodnia, pojawia się więcej miejsca na rozwój fabuły oraz zabawę formą i treścią, a w takiej konwencji iZombie czuje się jak ryba wodzie.
Źródło: zdjęcie główne: CW
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat