Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach – recenzja filmu
Adaptacja prozy Neila Gaimana to film zupełnie zwariowany na każdej płaszczyźnie. Niestety zdaje się, że mamy tu do czynienia z przerostem formy nad treścią, a mimo atrakcji wizualnych seans nie jest tak naprawdę angażujący.
Adaptacja prozy Neila Gaimana to film zupełnie zwariowany na każdej płaszczyźnie. Niestety zdaje się, że mamy tu do czynienia z przerostem formy nad treścią, a mimo atrakcji wizualnych seans nie jest tak naprawdę angażujący.
Akcja filmu How to Talk to Girls at Parties rozgrywa się w Londynie w 1977 roku, gdy na ulicach kwitnie punkowa kontrkultura a młodzież urządza kolejne akcje mające prezentować ich bunt. Głównym bohaterem jest Enn, młody chłopak, który podczas kolejnego wypadu z kolegami przypadkowo trafia na dziwną imprezę. Tam poznaje piękną Zan, która – podobnie jak wszyscy zgromadzeni w budynku – jest kosmitką. Przez kolejne półtorej godziny śledzimy tę dwójkę i dajemy się wciągnąć w dziwaczną historię, zapowiadaną jako połączenie komedii romantycznej i sci-fi. Może i trochę romansu się tu znajdzie, zamiast sci-fi jest raczej psychodelia, a komedii w tym niestety ani grama (no chyba, że ktoś lubi wyuzdany humor dotyczący wymiocin i seksu).
Film w każdym swoim wymiarze dotyczy punku, buntu, młodości i wszystkiego, co jest związane z tymi tematami. Tak naprawdę trudno przyrównać go do czegokolwiek innego i jak się zdaje, to właśnie oryginalność miała być jego najmocniejszą stroną. Już na etapie promocji, gdy słychać było o historii miłosnej między punkrockowcem a kosmitką, można było założyć, że będzie to rzecz raczej abstrakcyjna – i rzeczywiście, tutaj niewiele wątków spaja się we wspólną całość, jednak do mnie raczej to nie przemawia. Jedynym (w miarę) wiarygodnym wątkiem jest tu zauroczenie, jakie łączy głównych bohaterów oraz roztargnienie Zen, która dopiero uczy się stąpania po naszej Ziemi – ta dwójka wygląda razem uroczo, a ich kolejne ulotne chwile należą do przekonujących. Nie mogę tego powiedzieć o innych bohaterach – z tłumu kosmitów nie wyróżnia się zupełnie nikt, choć wielokrotnie próbuje nam się zaprezentować poszczególne sylwetki liderów. Tak naprawdę tu do końca nie wiadomo kto jest kim ani kto się jak nazywa, co może i pasuje do chaotycznej formy filmu, ale raczej nie wpływa dobrze na jego zrozumienie. Podobnie dwaj koledzy głównego bohatera – znamy ich na tyle, na ile pokażą się na ekranie. Jako że zwykle są to sceny zabaw erotycznych czy hipnozy w tańcu, także i o nich trudno powiedzieć cokolwiek więcej poza tym, że są gdzieś w tle.
Produkcja w wielu miejscach cierpi na nudę. Często towarzyszyło mi poczucie, że luki w fabule twórcy na siłę starali się zapełnić coraz bardziej atrakcyjnymi wizualizacjami, w których bohaterowie po części są na jawie, a po części w kosmicznej krainie marzeń. Obserwujemy gwiezdny pył, planety, konstelacje, poświaty, niepokojące animacje... Ale wciąż niewiele z tego wynika i nie traktowałabym tego inaczej niż zapychacza czasu. To samo można powiedzieć o scenach „punkowych” (to słowo powtarza się w filmie jak mantrę i jeśli coś zostało mi po tym seansie w głowie to właśnie ono) – gdy bohaterowie tańczą, śpiewają i krzyczą do mikrofonów, porywając tłum, po jakimś czasie popadam w znudzenie. Minuty mijają, a impreza dalej trwa, nie posuwając akcji do przodu. Po którejś takiej sekwencji z kolei tracę zainteresowanie.
Mimo dynamicznych scen z wizualizacjami, film jest raczej powolny i spokojny. Gdy dotykamy ziemskich wątków i gdy śledzimy Zen i Enna w ich codzienności (jedynej płaszczyźnie, gdzie historia rzeczywiście zdaje się mieć ręce i nogi), momentami robi się nawet nostalgicznie i wówczas film naprawdę przypomina produkcję miłosną. Są to jednak tylko wybrane momenty, w dodatku średnio wkomponowane w większą całość – zaraz potem przenosimy się w ujęcia z chaotycznej biegnącej kamery i zostajemy wrzuceni w kakofonię dźwięków, wrzasków koncertowych, pisków, jakie wydają z siebie kosmici ubrani w lateks, w związku z czym trudno skleić to w jedność. Film na pewno nie jest dla wszystkich – nie mówi się tu wiele, za to znaczną część zajmuje symbolika i efekty specjalne. Mnie niestety to nie przekonuje.
Być może znajdą się jacyś miłośnicy swobody twórczej i abstrakcji, którzy kupią ten imponujący wizualnie produkt, ale ja nie zaliczam się do tego grona. Plusy za sam ciekawy pomysł, grę dwójki głównych aktorów i dobrze zrealizowane (acz za częste) efekty specjalne. Minusy – brak wciągającej historii, monotonia i tak naprawdę zero jakichkolwiek emocji.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat