Na samym wstępnie przyznam się bez bicia, że uwielbiam gangsterskie filmy napisane i wyreżyserowane przez Guya Ritchego. Nie jestem fanem jego blockbusterowych produkcji jak Aladyn czy Król Artur: Legenda miecza, ale każdą opowieść o mafii biorę w ciemno. I choć historia w filmie Jeden gniewny człowiek nie jest wielce oryginalna, a część z niej zapożyczano z francuskiego Konwojenta z 2004 roku, kompletnie mi to nie przeszkadza. Angielski reżyser nadał jej bowiem niepowtarzalny charakter. Jest to dobre kino akcji w starym stylu, które nie przytłacza nas efektami specjalnymi czy widowiskowymi pościgami zaprojektowanymi przez kaskaderów. Fabuła jest prosta. Podczas jednego z napadów na konwój przestępcy zabijają nie tylko kierowców, ale także przypadkowego nastolatka, który znalazł się w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie. Dzieje się tak na oczach zrozpaczonego ojca Patricka Hilla (Jason Statham), który sam podczas tego napadu zostaje poważnie ranny. Napędzany żądzą zemsty postanawia znaleźć ekipę odpowiedzialną za ten feralny skok. A że sam należy do półświatka przestępczego zajmującego się takimi robotami, zaczyna na własną rękę szukać winowajców. Niestety, ludzie odpowiedzialni za śmierć jego syna znikają bez śladu. By ich złapać, nasz bohater musi sam zostać konwojentem i spokojnie czekać, aż przestępcy sami do niego przyjdą. Ritchie bierze prostą historię zemsty i – jak to tylko on potrafi – wygina ją na wszelkie strony, pokazując z różnych perspektyw, przez co nabiera ona głębszego wymiaru. Do tego wypełnia ją mnóstwem bohaterów drugoplanowych, którzy są świetnie wymyśleni i perfekcyjnie dobrani castingowo. Weźmy chociażby postać Mike’a, którego gra Darrell D’Silva – moim zdaniem zasługuje on na swój własny film i rozwinięcie historii. Podobnie jest z agentem Kingiem granym przez Andy’ego Garcię, który pojawia się tylko na kilka minut, ale widz czuje, że ta postać ma bogatą przeszłość. Ta opowieść aż kipi od testosteronu. Jason Statham robi to, czego od niego oczekujemy. Jest skupiony na  swoim celu –  zemście. I nie cofnie się przed niczym, by go osiągnąć. Nie ma w tym większej finezji, każdy, kto stanie mu na drodze, zginie. Proste. Ale zarówno motywacja bohatera, jak i sposób, w jaki Statham go gra, jest bardzo naturalny, niewymuszony, szczery. Czujemy ból ojca, który chce w jakiś sposób załagodzić swoje cierpienie. Partnerujący mu Holt McCallany i Josh Hartnett we wspólnych scenach zdejmują trochę ciężaru z barków Stathama. Jak już wspomniałem, to nie jest film jednego aktora. Każdy ma tutaj swój udział. Można odnieść wrażenie, że aktorzy na ekranie prześcigają się w zdobyciu uwagi widza. Nawet jeśli ich scena trwa 3 minuty, to starają się je wykorzystać.
fot. materiały prasowe
Ritchie w Jednym gniewnym człowieku zrezygnował także z nadmiernego slow motion, które teraz jest wizytówką Zacka Snydera. Co nie znaczy, że jest nudno. Wprost przeciwnie. Sceny aż kipią od adrenaliny. Ekipa kaskaderska świetnie wymyśliła sceny strzelanin, a i każdorazowy napad na konwój jest niezmiernie widowiskowy. W filmie nie ma dłużyzn czy przestojów akcji. Fabuła cały czas posuwa się do przodu, przybliżając naszego bohatera do upragnionego celu. Najnowszy film Brytyjczyka to klasyczne kino akcji z prostymi bohaterami. Nie są oni pogłębieni psychologicznie. Twórca nie zamęcza nas ich problemami i rozważaniami. Hill jest zrozpaczony po utracie syna i szuka zemsty. Koniec. Prosty przekaz. Mówiąc szczerze, właśnie takiego kina mi ostatnio brakowało. Nieprzekombinowanego psychologicznie, ale z ciekawie napisaną fabułą i nieprzesadnymi efektami specjalnym. Pod tym względem Ritchie wywiązuje się z powierzonego zadania bez zarzutu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj