

Film Kobieta z kabiny dziesiątej zaczyna się jak każdy lepszy bądź gorszy kryminał. Mamy jakieś miejsce (w tym przypadku luksusowy jacht), gdzie zgromadzone są różne persony, oraz nieco niepasującą do towarzystwa główną bohaterkę, która powinna być detektywem amatorem (ewentualnie zwykłym detektywem zaproszonym przez jednego z gości). Schemat tak dobrze sprawdzający się w powieściach Agathy Christie jest mocno oklepany, ale opiera się na dwóch bardzo ważnych elementach. Dobrze zarysowanych bohaterach, zapadających w pamięć dzięki szczegółom i idealnie zakamuflowanej tajemnicy, którą ciężko rozwikłać. W filmie Netflixa nie ma ani jednego ani drugiego. Bohaterowie są absolutnie kartonowi, robią w tej produkcji za statystów. Poza Guyem Pearce'em nikt specjalnie nie zapada w pamięć. Po chwili już nie pamięta się ich imion i historii, która za nimi stoi. Tak więc trudno jest kogokolwiek z nich typować do zbrodni.
Zbrodni, która także nie jest specjalnie dobrze zarysowana. Powiem tak – po trzydziestu minutach wiadomo już, kto i co zrobił, znamy motyw i sposób, w jaki dokonano zbrodni, oraz jej konsekwencje. Twórcy wszystko podali nam czarno na białym, bez choćby cienia finezji. I tylko z naszej głównej bohaterki, którą gra Keira Knightley zrobiono osobę, która nie jest najostrzejszą kredką w piórniku i nie łapie w lot prostych rzeczy. Nawet kiedy odpowiedź ma na wyciągnięcie ręki, potrzebuje jeszcze pięciu dodatkowych minut, żeby to wszystko sobie poukładać. A widz męczy się przez czterdzieści minut, czekając aż ktoś jeszcze poza nim odkryje oczywistą tajemnicę. To sprawia, że poziom znudzenia sięga zenitu. Tymczasem na jachcie nie dzieje się nic nowego, nic odkrywczego, nic co zmieniłoby jakoś narrację. Nie ma żadnych wątków pobocznych, historia toczy się wolno w kierunku, który od dawna można przewidzieć.
I nawet dobra, przekonująca gra Keiry Knightley niczego nie ratuje. Ona spala się w tym festiwalu zmarnowanych szans. Tak naprawdę mogę powiedzieć, że jedynym atutem tego filmu jest to, że nie trwał dłużej. Po godzinie (kiedy do końca pozostaje na szczęście ostatnie 30 minut) film przeradza się w groteskowy pseudothriller na małą, biedną skalę. Bez większego napięcia odhaczamy kolejne absurdalne rozwiązania przybliżające nas do finału. Finału, w którym wszystko jeszcze mocniej się sypie. Każdy jego uczestnik zachowuje się irracjonalnie, każdy ma do zaprezentowania zły albo bardzo zły zestaw reakcji. To naprawdę ogląda się bardzo, bardzo ciężko. Wielki plan całkowicie spala na panewce, a sztampowe zachowanie głównego złoczyńcy nie ma najmniejszego sensu.
Netflix zaserwował swoim widzom zapychacz niezwykle słabych lotów, w którym nie ma praktycznie żadnej wartości. Szkoda, bo nastawiałem się na poirotowską historię w odświeżonym stylu, pełną zawiłości, smaczków i tajemnic, ale do tego trzeba by było zatrudnić scenarzystów z choćby odrobiną talentu. Jak można było w tak oczywisty sposób spalić całą tajemnicę, na której opierał się film? Jak można było zrobić kryminał, który zamiast intrygować widza, wali go łopatą po łbie? Kobieta z kabiny dziesiątej to nie jest dobry film, zaręczam Wam.
Poznaj recenzenta
Jakub Jabłoński
