Anna i Erik tworzą szczęśliwe małżeństwo, ale nawet oni nie uniknęli w swoim życiu rutyny i znudzenia codziennością. Dlatego też, gdy Erik dziedziczy piękny, ogromny dom, Anna wpada na szalony pomysł – namawia męża, by założyli w nim komunę. Z początku niechętny, Erik w końcu się zgadza i para zaczyna poszukiwanie odpowiednich mieszkańców przybytku. Wszyscy wydają się szczęśliwi... aż do momentu, gdy gospodarz zakochuje się w innej kobiecie i pragnie, aby ona także dołączyła do całego towarzystwa. Gdy Vinterberg skupia się na opowiadaniu o komunie, o tym, jak jest tworzona, jakie zasady w niej panują i jak wygląda jej funkcjonowanie od środka, to wtedy robi niezły film. Kiedy jednak zaczyna skupiać się na wszystkim innym, a przede wszystkim na relacji w trójkącie pomiędzy głównymi bohaterami i tą trzecią, niemiłosiernie fałszuje. Na nieszczęście widzów to właśnie na tym drugim wątku przede wszystkim skupia się The Commune. Poczułam się oszukana, ponieważ zamiast dogłębnej analizy życia w komunie, wypunktowania wad i zalet tego rozwiązania, a na koniec wyciągnięcia interesujących wniosków Duńczyk zaserwował nam klasyczną opowieść o miłości, zdradzie i toksycznej relacji, jaka łączy ludzi znajdujących się w uczuciowym trójkącie. Obserwujemy więc narodziny romansu i wszystkie stadia, jakie przechodzi związek, który został wystawiony na taką próbę. Komuna i jej mieszkańcy stanowią tylko tło, są dodatkiem. No url Mimo doskonałego aktorstwa, szczególnie Trine Dyrholm, która na swojej twarzy zaprezentowała całą gamę uczuć, wciąż przez większość seansu czuje się fałsz ukryty za tymi emocjami. Vinterbergowi nie udaje się wzbudzić ich w naturalny, swobodny sposób, ucieka się więc do ogranych chwytów i zabiegów narracyjnych. Do głosu dochodzi patos, okraszony jest on szczyptą dramy i morzem łez. Trudno się na to nabrać - tym bardziej, gdy zna się niedoścignione Jagten, w którym reżyser grał na emocjach widza z taką wprawą, jakby nic innego nie robił w całym życiu. The Commune mogła być naprawdę udanym filmem, gdyby tylko całość poszła w tym kierunku, który zapowiadało pierwsze 30 minut. Wtedy było najlepiej – zabawnie, trafnie i klimatycznie. Na tyle naturalnie, że prawie można było poczuć się członkiem komuny, mieszkańcem domu Anny i Erika. Tak się nie stało – z każdą kolejną sceną rozczarowanie rosło, by przynieść niesatysfakcjonujący finał, w który zwyczajnie nie da się uwierzyć. Nie takiego filmu oczekiwałam.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj