Król lew - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 19 lipca 2019Król lew powrócił. Remake 32. pełnometrażowego filmu Disneya z 1994 roku – zasiadającego na metaforycznym tronie jako legendarne, otoczone swoistym kultem, wówczas dojrzałe i estetycznie nieprzeciętne dzieło disneyowskiej animacji – miał szansę odświeżyć i uaktualnić tę wychowującą pokolenia historię.
Król lew powrócił. Remake 32. pełnometrażowego filmu Disneya z 1994 roku – zasiadającego na metaforycznym tronie jako legendarne, otoczone swoistym kultem, wówczas dojrzałe i estetycznie nieprzeciętne dzieło disneyowskiej animacji – miał szansę odświeżyć i uaktualnić tę wychowującą pokolenia historię.
Wątpliwości rozwieję tytułem wstępu – cała świeżość kończy się, niestety, na warstwie technologicznej, nad którą jednak należy się dłużej pochylić. Nowy Król lew to, istotnie, punkt zwrotny w dziedzinie doświadczeń wizualnych. Odjąwszy elementy antropomorfizacji, obserwując scenerię i wykreowane komputerowo zwierzęta, mamy wrażenie obcowania z dokumentem przyrodniczym – i nie, nie jest to słowne nadużycie (a nad tym, czy to dobrze, zastanowimy się za chwilę). Zdecydowana większość ujęć filmu Jona Favreau oszałamia swym pięknem – i choć osiągnięto tu maksimum realizmu, obraz czasem od niego ucieka (rzecz jasna, nigdy za daleko): nie brak więc scen-ukłonów, czyli bajkowego podrasowania kadrów, które nie zabijają jednak lekko dziwacznego w tym wypadku wrażenia wpatrywania się w rzeczywistą naturę.
Film przywołuje też znane utwory w odrobinę odświeżonych aranżacjach: odtworzone są bardzo bezpiecznie (ba, nieraz brzmią niemal identycznie), pozbawione jakiejkolwiek interesującej twórczej inwencji – w wersji oryginalnej mogą skraść serca za sprawą głosów obsady i gwiazd takich jak Beyoncé Knowles czy Donald Glover. Niestety, ich popisów dane było mi posłuchać jedynie na youtube (znajdziecie tam pełną ścieżkę dźwiękową na oficjalnym kanale Disney Music). Na pokazie prasowym zaprezentowano Króla w wersji z polskim dubbingiem, który zarówno jakościowo, jak i lirycznie odstaje od dubbingu klasycznej animacji, nie wspominając już o brzmieniu oryginału. Szkoda, nie ma to jednak znaczenia w kontekście największej słabości nowego Lwa, a zarazem ogromnego problemu produkcji live-action na tak zaawansowanym poziomie realizmu, czyli rozdźwięku pomiędzy postaciami a ich głosami.
Za sprawą disneyowskiego parcia na hiperrealizm, jakakolwiek ekspresja bohaterów nie ma prawa bytu. Aktorskie głosy nijak nie pasują do obojętnych zwierzęcych paszcz, pozbawionych emocji i jakiejkolwiek mimiki. Oglądamy więc lwy, hieny, pawiany i guźce, jednak jedynym wyznacznikiem ich osobowości są nienaturalnie wypływające z ich zwierzęcych pysków słowa. Nie liczcie więc na srogiego Skazę, który śpiewa, że przyjdzie czas (teraz: dam wam znak), samą ekspresją przechodzącego od ironii po autentyczną, psychotyczną żądzę władzy. Tu marnują się wypowiadane głosem Artura Żmijewskiego (a zatem również świetnego Chiwetela Ejiofora) kwestie, które – choć w jego przypadku zagrane i zaśpiewane fenomenalnie – absolutnie nie przekonują, bo gryzą się z pozbawionymi wyrazu, nieludzkimi oczami. I wygląda to po prostu źle. Zwierzęcy bohaterowie są przepiękni i majestatyczni, gdy milczą, wówczas jednak przestają być POSTACIAMI - są już tylko... no właśnie, zwierzętami. Wspaniałymi, ale bezosobowymi.
Nowy Król lew to remake w złym tego słowa znaczeniu – opowiada znaną historię w ten sam sposób, odtwarzając oryginał niemal punkt w punkt, nie pozwalając sobie na żaden powiew świeżości, poza, rzecz jasna, tym wizualnym, który jednak w tym wypadku zwyczajnie się nie sprawdza. Osobiście nie mam absolutnie nic przeciw remake’om, bo solidna historia może być opowiadana na wiele sposobów; warto przecież wracać do tych dobrych rzeczy i po pewnym czasie po raz kolejny wziąć je na warsztat, zaktualizować je, spojrzeć z innej perspektywy, zaprezentować w zupełnie innym stylu – czas pozwala twórcom na coraz więcej, a ci bardziej uzdolnieni są w stanie wycisnąć z każdej opowieści coś nowego. Nic takiego jednak nie wydarzyło się w przypadku tego powrotu Króla, mamy tu bowiem do czynienia z fabularnym odtwórstwem jeden do jednego, powtórką opowieści, w którą nikt nie zaingerował, do której nikt nie dopowiedział choćby słowa. Szkoda. Jasne, to zawsze fajnie, że nowe pokolenie, dla którego animacje z końca ubiegłego stulecia mogą nie być już dostatecznie atrakcyjne, zapozna się z Królem lwem. Dla pozostałych będzie to powtórka z dobrze znanego spektaklu, audiowizualnie niemal doskonałego, w stosunku do oryginału pozbawionego jednak tego najważniejszego komponentu: emocji.
Na zakończenie warto wspomnieć o nostalgii, na której – siłą rzeczy – nowy Król lew bazuje, a w której sidła dałem się podczas seansu złapać raz czy dwa. Być może jej czarowi ulegną też inni, którzy podobnie jak ja wychowali się na animacjach spod szyldu Myszki Miki, na pierwszym Lwie byli w kinie, a do tego stanowił on pierwszą pozycję w ich rozrastającej się później kolekcji disneyowskich VHS-ów. Niestety, ten urok, który zresztą szybko pryska, to jedynie echo, rozmazane odbicie dawnych wrażeń. W rzeczy samej: prawdziwy król jest tylko jeden.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michał JareckiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1992, kończy 32 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1980, kończy 44 lat