Przed wami znajduje się drewniana tablica opatrzona napisem, załóżmy, Hatakus, a na niej wiszą skrawki, że na przykład w Anglii rusza nowa seria opowieści arturiańskich, a to że Frankowie zastanawiają się nad remakem "Pieśni o Rolandzie", a Słowianie, ściślej niejacy Polacy, kupili właśnie prawa do własnej wersji Robin Hooda. Wy, drapiąc się po głowie i wyganiając pierwsze wszy, zadajecie sobie kluczowe pytanie: co u licha się stało?!

Podobnie rzecz miała się w odniesieniu do bohaterów powieści "Hyperversum" Cecili Randall.

Trochę spoilerów
Najkrócej fabułę można opisać tak: mieszanka "Krzyżaków", "Matrixa", "Oszukać przeznaczenie", "Powrotu do przyszłości" i... "Kilera". Mamy grupkę amerykańskiej (a jakże) młodzieży starszo-młodszej: braci Davida i Martina (synowie wojskowego), ich przyszywanego brata i przyjaciela Iana, studentkę medycyny Jodie (Martin coś do niej czuje...) oraz tchórzliwego, ale lanserskiego Carla oraz lanserską, ale inteligentną Donnę. Ogólnie są oni porządni, uczą się pilnie, nawet już doktoryzują we Francji (Ian). I mają jedną, wspólną słabość – grę RPG "Hyperversum". Ale to nie jest zwykła gra, moi mili, oj nie.

Dzięki specjalnym okularom i rękawicy gracz przenosi się do trójwymiarowego świata. Fabułę można tworzyć samemu (tylko musi być ona osadzona w realiach średniowiecza). A tak – hulaj dusza, akcja wre, możesz być każdym, rycerzem, złodziejem, damą dworu, zakonnikiem. Do tego możesz ginąć i wracać... No czyli wciągająca gra, jednym słowem, może nawet bardziej niż pewnego czasu Deluxe Ski Jump.

Wracając do sedna – bohaterowie rozpoczynają nową rozgrywkę, do której scenariusz napisał właśnie Ian (dla jasności: historyk piszący pracę doktorską o pewnej francuskiej rodzinie z XIII wieku). Całą fabułę osadza w badanych przez siebie czasach, na kilka miesięcy przed wielką bitwą pod Bouvines - jak można było wywnioskować z treści książki, jedna z ważniejszych bitew w historii Europy, odbyta 27 lipca 1214 roku, w której Filip II, król Francji, zwyciężył nad wojskami angielskimi i z nimi sprzymierzonymi. System wczytuję grę, uczestnicy wchodzą w nią i... wszystko jest dobrze. Pomału posuwają się z fabułą do przodu, rozwiązując kolejne zagadki, gdy...

Gdy nagle zdają sobie sprawę, że jakimś cudem, zupełnie przypadkiem, naprawdę znajdują się we Francji w 1214 roku!

Praktycznie od razu wpadają w wir niesamowitych zdarzeń, próbując przyzwyczaić się do nowego świata, nie dać się (mniej lub bardziej) zabić, zanadto zmienić przyszłości i wyjaśnić, skąd się w ogóle tam wzięli. Przy okazji stają się świadkami, a nawet twórcami Wielkiej Historii.

Tyle zdradzania szczegółów.

[image-browser playlist="610255" suggest=""]

A teraz trochę ponarzekamy…

...albo i nie.

Sama treść nie powala nagłymi zwrotami akcji czy wielkimi zaskoczeniami. W niektórych momentach da się całą fabułę przewidzieć na najbliższe 30-50 stron (szczególnie na początku). Sam wątek – osób, które nagle znalazły się w średniowieczu – jest już na tyle wyeksploatowany przez popkulturę, że samo to ułatwia prognozowanie, co się stanie później. Chociaż tu trzeba przyznać, że sceny walki robiły wrażenie, wciągały. I czekało się, kiedy rycerze znów skrzyżują swe miecze z groźnymi zbirami...

Zakończenia można się domyśleć gdzieś od połowy utworu, choć finał przynosi kilka naprawdę niezłych scen. Nie mówiąc już o pięknym, z lekka modosukcesowym, zapowiadającym kolejne pozycje otwartym zakończeniu.

Postacie? Jakieś mało wyraziste. Narrator, trzecioosobowy, często zagląda sobie do ich głów i dzięki temu wiemy, że chociaż są to współcześni amerykanie, ich sposób bycia oraz myślenia, praktycznie od samego początku jest aż nazbyt patetyczny, rycerski i wyciskający łzy. W niektórych momentach, zwłaszcza kiedy padało określenia typu "poczuł spokój w duszy" albo "westchnął" (dziwnie nadużywane), można było tylko pokręcić głową z dezaprobatą.

W kreacji postaci brakowało humoru, a jak się już pojawiał, był niekiedy na poziomie żartów z "Familiady". Jedyną osobą, która bardziej zapadała w pamięć, był francuski hrabia, Guillaume de Ponthieu. Ciągle prowadzący grę pozorów, wymyślający przeróżne intrygi, do tego naznaczony przeszłością oraz naprawdę "miłą" rodziną – był postacią, która nadała książce "tego czegoś".

Co do odtworzenia realiów historycznych – nie jestem ekspertem. Sama autorka, na zakończenie książki, przyznała, że bazowała na wydarzeniach historycznych, jednak kilka faktów, postaci czy nawet lokalizacji wymyśliła. Jednak treść nie odbiega jakoś bardzo od typowych wyobrażeń o średniowieczu, jakie krążą w popkulturze (może za wyjątkiem zapachu w tych czasach)...

Piszę otwarcie i jawnie – książka jest cegłą. 743 strony robią wrażenie... choć tak naprawdę nie stanowią żadnego problemu. Tekst jest napisany dość przystępnie i łatwo, a przy tym akcja gna naprawdę ładnym galopem do przodu. Przez całą powieść można przejść więc bardzo szybko. Dodatkowo podział na krótkie rozdziały ułatwia czytanie (na przykład w miejskim autobusie). No i do tego dochodzi jeszcze satysfakcja, po przeczytaniu, że połknęło się naprawdę grubą książkę... Od strony technicznej pozycja ładnie wydana, choć okładka mogłaby być bardziej stylowa. W tekście można wyłapać kilka literówek (choć to dopiero pierwsze wydanie). Zaś jak to już przystało na typowe opowiadanie transmedialne, w sieci można natknąć się na stronę książki (średnio rozbudowaną), sprzężoną, a jakże, z kontem na pewnym popularnym serwisie społeczenościowym...

Budząc czytelnika oznajmiam, że dochodzimy do końca tekstu. Reasumując: "Hyperversum" nie jest ani fenomenalną powieścią, mogącą zmienić świat książek jak chociażby "Harry Potter" (chociaż reklamowe jest jako bestseller), jednak nie jest też grafomańskim gniotem (chwała mu za to!). To raczej dobra powieść na odprężenie, na letnie wieczory. Ot, taka wakacyjna przygoda w średniowiecznym świecie. Z przesłaniem, by jednak cały czas nie siedzieć przed komputerem.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj