

Końcówka poprzedniego odcinka Kulawych koni sugerowała, że w nowym epizodzie akcja nabierze tempa od pierwszych minut. Jednak twórcy postanowili jak najbardziej przeciągać wydarzenia, aby emocje rosły stopniowo. Ponownie spędziliśmy trochę czasu z Roddym, którego tym razem przesłuchiwała Flyte. W tym sezonie rzadziej widujemy Ruth Bradley, ale tym razem otrzymała konkretną scenę, w której jej bohaterka zmanipulowała Ho, by skontaktował się ze swoją dziewczyną. Rozbawiła riposta, gdy oznajmiła, że potrafią namierzyć telefon znacznie szybciej. Plan Roddy’ego nie wypalił.
Lamb też ruszył w teren, wykazując się sprytem i doświadczeniem. Z łatwością uprzedził agentów wywiadu oraz błyskawicznie namierzył Tarę w domu Ho. Bohater przyczynił się do zatrzymania uciekającej dziewczyny Roddy’ego. Te sceny miały dość humorystyczny charakter. Z ciekawością obserwowało się te działania.
Zanim akcja rozkręciła się na dobre, to jeszcze skupiono się na wątku Claude’a Whelana, który po kolejnych groźbach, postanowił osobiście spotkać się z kandydatem na burmistrza Londynu oraz jego żoną. Tutaj czekał nas kolejny zwrot, gdy okazało się, że małżeństwo Gimballów nagrywało ich rozmowę, w której na jaw wyszły najskrytsze tajemnice. Bawiła ironia losu – Dennis Gimball był z pochodzenia Turkiem, a całą swoją kampanię opierał na atakach na imigrantów. Ten wątek nie imponował, ale został interesująco rozwinięty.

Warto dodać, że pomimo krótkiego metrażu odcinka (zaledwie 40 minut) udało się czytelnie zarysować charaktery kandydatów na burmistrza oraz ich polityczne poglądy. Podkreślono kłamstwa, jakimi karmią swoich wyborców. Szczególnie zaskakiwała szorstkość Zafara Jaffreya (w tej roli dobry Nick Mohammed), który w świetle reflektorów wydawał się ugodowym i dbającym o dobro innych człowiekiem, a w rzeczywistości nie zawahał się wykorzystać buntu swojego syna w kampanii, całkowicie zmieniając narrację jego występku na swoją korzyść. Może nie było w tym wszystkim większej finezji ze strony scenarzystów, ale prostymi środkami osiągnęli swój cel, aby przedstawić ten kontrast w obliczach polityków.
Najciekawsze wydarzenia twórcy zostawili na sam koniec, gdy agenci ze Slough House starali się udaremnić zamachy na polityków podczas wieców wyborczych. Więcej napięcia odczuwało się u Jaffreya. Shirley i Catherine, dzięki swojej spostrzegawczości namierzyły zamachowca. Aż wstrzymałam się oddech, gdy napastnik składał broń, a potem celował w burmistrza. Ostatecznie kobiety powstrzymały atak, ale zbir ponownie im uciekł. Emocji było co niemiara.
River i Coe pojechali do Gimballa, który w ciemnej uliczce przeprowadzał próbę przemówienia. Sam doskonale zdawał sobie sprawę, jakim jest hipokrytą. Napięcie wzrastało, gdy agenci się rozdzielili, a polityk wdał się w sprzeczkę ze swoim szefem ochrony, którego sprowokował ksenofobicznymi komentarzami. River w ostatniej chwili powstrzymał napastnika, a ich walka ekscytowała. Natomiast kolejne wydarzenia zadziwiły, bo rozwijały się w stylu Oszukać przeznaczenie. Nic nie mogło powstrzymać spadającego pojemnika z farbą, który wylądował na głowie Gimballa i go zabił. Szokowało to, że bohaterowie poniekąd przyczynili się do jego śmierci, a także to, w jaki sposób twórcy postanowili pokazać te wydarzenia.
Czwarty odcinek rozwijał się interesująco, a końcówka emocjonowała. W tym sezonie położono większy nacisk na czarny humor, który objawił się najmocniej w ostatnich minutach. Trzeba przyznać, że scenarzystów poniosła wyobraźnia, ale wszystko zadziałało. Śmierć Gimballa w tak kuriozalnych okolicznościach świetnie napędzi fabułę. Jak twórcy rozwiążą tę skomplikowaną sytuację? Jakie będą tego konsekwencje i co zrobi Lamb, aby kryć swoich "frajerów"? Jest ciekawie, a wydarzenia angażują – na taki epizod właśnie czekaliśmy!
Poznaj recenzenta
Magda Muszyńska
