fot. Apple TV+
Choć końcówka poprzedniego odcinka Kulawych koni nie zaskakiwała, to mimo wszystko podniosła stawkę wydarzeń. Wydawało się, że twórcy pójdą za ciosem, bo w siedzibie MI5 pojawił się zegar odliczający do ewentualnego zamachu Libijczyków, gdyby nie przelali im dużej kwoty pieniędzy. Zanosiło się na dramatyczną walkę z czasem, ale nie wykorzystano tego motywu. Jednak dzięki temu wydarzenia miały bardziej realistyczny charakter – to nie 24 godziny, gdzie każdą minutę trzeba zagospodarować, żeby adrenalina buzowała. Tutaj konsultacje trwały, a mijający czas nie dawał wielu możliwości do działania służbom, które były odcięte od systemu. Ale za to oglądaliśmy dalszy ciąg kompromitowania się Whelana i zdegustowane miny Taverner, Flyte i pozostałych pracowników.
Ale to była tylko przygrywka przed ciekawszymi wydarzeniami. Akcja przyspieszyła, gdy Lamb przewidział, że nastąpi rozłam w grupie zamachowców, więc agenci ze Slough House ruszyli do działania. Z jednej strony Catherine została zmuszona przez Jacksona do interwencji, przez co Tara wzięła ją na zakładniczkę. Nie trzymało to przesadnie w napięciu, bo po prostu odnosiło się wrażenie, że Lamb jak zwykle wszystko ma pod kontrolą. Zupełnie nie zaskoczyło to, że z łatwością zatrzymał uciekającą Tarę. Ale mimo wszystko cała sytuacja podniosła nieco poziom emocji tuż przed bardziej konkretną akcją z pozostałymi agentami.
fot. Apple TV+W przypadku kolejnego ataku na Jaffreya odczuwało się powagę sytuacji. Pozostali radykalni Libijczycy wydawali się większym zagrożeniem niż Tara. W końcu widzieliśmy wcześniej jak bezwzględnie mordowali, więc można było się spodziewać mocniejszych wrażeń. I tak rzeczywiście się stało. Napięcie rosło, gdy agenci wyprowadzali ludzi z kościoła, a burmistrz nieco bagatelizował wszczęty przez nich alarm. Strzelanina ekscytowała, choć można mieć pewne wątpliwości czy krzesła i pianino stanowią dobrą zasłonę przed kulami. Ochroniarze padali jak muchy, ale River, Shirley i Coe poradzili sobie z zamachowcami z odrobiną szczęścia przy nieporadnej współpracy. Dodało to szczypty humoru całej sytuacji w stylu Kulawych koni.
W każdym razie można było odetchnąć z ulgą, ale podejrzliwość wzbudzało to, że do końca odcinka zostało jeszcze sporo czasu, więc można było się spodziewać kolejnego zwrotu akcji. Twórcy dobrze to rozegrali. River wywnioskował ze spotkania z dziadkiem, że zagrożenie nie minęło, a jeden z Libijczyków pozostał na wolności. Nareszcie zobaczyliśmy, że Lamb nie jest takim wszechwiedzącym jasnowidzem, przewidującym każdy ruch przeciwnika. Oczywiście zawsze to wynikało z jego doświadczenia, ale to był moment, który jednak pokazywał, że on też jest człowiekiem, a niedostatek wiedzy mógł kosztować życie szefa MI5. River ostatecznie uratował Whelana, któremu bronią groził ostatni z zamachowców, mający solidne powody do zemsty. Udowodnił też, że nie jest wcale takim złym agentem, jakim go maluje Lamb, bo wykazał się celnością. Sama sytuacja przez krótką chwilę trzymała w napięciu, bo życie dyrektora wisiało na włosku. Mogło to się skończyć różnie, stąd wstrzymywało się oddech z emocji.
fot. Apple TV+Natomiast najbardziej podobała mi się sama końcówka odcinka, gdy doszło do konfrontacji między Whelanem a Lambem w siedzibie Slough House. Przebieg rozmowy był bardzo przewidywalny, bo można było się domyślić, że Jackson wykorzysta nagranie przeciwko szefowi MI5. Ale nie to było najważniejsze, lecz aktorzy, którzy zagrali genialnie. Gary Oldman i James Callis wykreowali niesamowicie wyraziste postacie, które całkowicie się od siebie różnią. Dlatego ta słowna przepychanka z przechylającą się szalą zwycięstwa, tak wspaniale wypadła. A przede wszystkim satysfakcjonowało, jak Lamb w końcu utarł nosa irytującemu Whelanowi. A żeby tego było mało, niepozorny najazd kamery na pokrytą bliznami stopę bohatera, wyjawiał, że wstrząsająca historia, którą opowiedział kilka odcinków wcześniej, tak naprawdę to jemu się przydarzyła. I ten twist udał się wspaniale, a finał zamknięto mocnym akcentem.
Ostatni odcinek 5. sezonu nie rozczarował. Miał wszystko, co można było oczekiwać – wartką i dobrze nakręconą akcję, twisty i wyważony humor. Wydarzenia trzymały w napięciu, bo mimo wszystko nie było wiadomo, czy wszyscy protagoniści wyjdą cało ze starć z zamachowcami. W końcu Kulawe konie nie są jednym z tych seriali, które boją się uśmiercać głównych bohaterów. To był świetny finał dobrego sezonu.
Piątą serię można uznać za naprawdę udaną, choć do tej wysokiej oceny przyczynił się ostatni odcinek. Zagadka tym razem nie była zbyt skomplikowana, a złoczyńcy mieli przekonujące motywacje do swoich zbrodni. Sezon rozkręcał się z odcinka na odcinek, zapewniając w każdym ciekawe wydarzenia. Twórcy w tak przemyślany sposób poukładali fabułę, że serial wręcz stracił coś ze swojej wyjątkowości, którą zapewniały niekonwencjonalne obroty sytuacji. Można powiedzieć, że ten sezon został nakręcony w amerykańskim stylu.
Niektóre twisty były do bólu przewidywalne, ale wydaje się, że było to celowe działanie ze strony twórców, aby odpowiednio wybrzmiała końcówka. Chodzi tu o wątek Whelana, w którego tak znakomicie wcielał się James Callis. Twórcy tak go poprowadzili, aby widzowie zmierzyli się z moralnym dylematem, czy ta postać powinna przeżyć, czy dostała nauczkę od Lamba. Znowu też błyszczał Gary Oldman. Pozostali aktorzy również potrafili skraść sceny, gdy mieli okazję. I co ciekawe brak Louisy prawie w ogóle nie był odczuwalny.
Nowy sezon odznaczał się przede wszystkim humorem, ale oceniam to pozytywnie. Taka nieco luźniejsza seria o mniejszym ciężarze emocjonalnym okazała się dobrą odmianą. Najważniejsze, że zachowano jakość produkcji, choć można było dostrzec mniejszy rozmach serialu. Natomiast zwiastun kolejnej odsłony, wyświetlany tuż po finale, wskazuje, że znowu powrócimy do mroczniejszych tonów. Nie mogę się doczekać!
Poznaj recenzenta
Magda Muszyńska