Laid: sezon 1 - recenzja
2025 rok zaczynam z przytupem, jeśli chodzi o seriale komediowe. Bardzo możliwe, że mamy tu kandydata do miana... najgorszej produkcji roku.
2025 rok zaczynam z przytupem, jeśli chodzi o seriale komediowe. Bardzo możliwe, że mamy tu kandydata do miana... najgorszej produkcji roku.
Moja wątpliwej jakości przygoda z nowym serialem Peacock rozpoczęła się od poinformowania Was o zwiastunie. Już wtedy pomysł na całość wydał mi się na tyle absurdalny, że przykuł moją uwagę. Czy to produkcja, której warto dać szansę? Postanowiłem rozbudzić swój wewnętrzny masochizm i się o tym przekonać.
Laid w amerykańskich serwisach streamingowych debiutował jeszcze w 2024 roku. Historia jest oparta na australijskim oryginale o tym samym tytule. Całość kręci się wokół Ruby (Stephanie Hsu), trzydziestoparoletniej kobiety, która zajmuje się organizowaniem imprez – urodzin, ślubów i tak dalej. Jej życie intymne jest na tyle bujne, że trzeba byłoby narysować specjalną oś czasu, aby ogarnąć jej kochanków. W pewnym momencie jej poprzedni partnerzy seksualni zaczynają umierać w absurdalnych okolicznościach. Kobieta razem ze swoją przyjaciółką AJ (Zosia Mamet) postanawia rozwikłać tajemniczą zagadkę. A właśnie w oko wpadł jej kolejny amant, o którym nie może przestać myśleć.
Punkt wyjścia, jak widać, jest niemożliwie absurdalny, ale to wystarczyło, by mnie zaintrygować. Nie spodziewałem się jakości, która zasługiwałaby na nagrodę Emmy, ale liczyłem, że na bazie tej specyficznej intrygi da się zbudować produkcję, która będzie ciekawa. Jakże się myliłem...
Największym problemem Laid jest główna bohaterka. Ruby to jedna z najgorszych osób, które "poznałem" w życiu. Nie mam zielonego pojęcia, jakim cudem ma tak lojalną i oddaną przyjaciółkę i jak zdobyła tylu facetów. To kobieta na wskroś egoistyczna, pozbawiona kręgosłupa moralnego i wredna. Nie wyciąga żadnych wniosków ze swojego zachowania. Rani każdego brakiem wyczucia i taktu. Moje zdanie wcale się nie zmieniło po ośmiu odcinkach, które składają się na 1. sezon. Ruby oczywiście przechodzi pewną drogę, ale trudno powiedzieć, że się zmienia, bo nadal przejawia wszystkie wymienione wcześniej toksyczne cechy i zachowania. Nie mam nic przeciwko niejednoznacznym moralnie postaciom lub takim, które trudno jest polubić. To dobry punkt wyjścia do tego, by pokazać pewien rozwój. W Laid trudno mówić nawet o tak prostym rozwiązaniu.
Co zabawne (a to chyba jedyna zabawny element w serialu, który kreuje się na komedię), wszyscy dookoła o tym wiedzą. To oznacza, że twórcy serialu również mieli świadomość tego, jaką postać napisali, a jednak nie zrobili nic, by Ruby zaskarbiła sobie sympatię oglądającego. Inni bohaterowie uważają, że kobieta jest godna pożałowania, ale nikt z tym nic nie robi. Nawet jeśli pojawia się jakiś konflikt, to tylko na chwilę.
W Laid naprawdę trudno jest komukolwiek kibicować. To zbieranina pustych postaci. Ciekawszy charakter ma Deska z Ed, Edd i Eddy – i zdecydowanie łatwiej ją polubić, bo przynajmniej nikogo nie krzywdzi. Na plus mógłbym wyróżnić jedynie Richiego (Michael Angarano), czyli jednego z byłych Ruby. Jego ironiczne komentarze i szczerość często pokrywały się z moimi spostrzeżeniami na temat protagonistki i tego, co prezentował serial. Rozbawiła mnie też rola Josha Segarry. Była krótka, ale przypomniała mi o 5. sezonie serialu Arrow, w którym aktor wcielał się w złowieszczego Prometeusza. Szkoda tylko, że Laid rozbudziło ciepłe uczucia dopiero w chwili, w której przypomniało o innym tytule.
Muszę jednak przyznać, że relacja Ruby i Isaaca (Tommy Martinez) była faktycznie miła dla widza. Ich wspólne sceny okazały się pełne uroku, a między aktorami pojawiła się chemia. W samym wątku na próżno szukać jakiejś głębi – o wiele częściej uwagę zwracały bardzo ekspresyjne brwi aktora, bo przypominały mi o Emilii Clarke, Grze o tron i... dobrze, daruję sobie.
Wspomniałem, że Laid to w teorii komedia. Humor to kwestia subiektywna, więc każdego bawi coś innego. Osobiście uważam się za osobę, która jest w stanie śmiać się ze wszystkiego, jeśli tylko jest to odpowiednio zaprezentowane. Nie przeszkadza mi kloaczny, niedojrzały i oparty na podtekstach seksualnych humor, ale zaczyna mnie męczyć, gdy przeciąga się przez osiem odcinków.
Żarty w tym serialu najczęściej polegają na tym, że główna bohaterka bezsensownie papla i durnowato się śmieje. Twórcy też uznali, że zabawne jest śmianie się z czyichś uczuć i śmierci. Po Ruby spływa to, że wszyscy jej eks umierają – jest bardziej przejęta tym, że jej nowy obiekt westchnień mógłby skończyć podobnie. Scen, w których bohaterce brakuje taktu, można wymienić wiele, ale najlepiej zapamiętałem tę z pogrzebu jednego z jej kochanków, gdy zaczęła żartować z sytuacji. Poza tym jej przyjaciółka widziała w tym wyłącznie zabawę w "true crime".
Jeśli spodziewaliście się, że twórcy podejdą w kreatywny sposób do tajemnicy, to się zawiedziecie. Rozwiązanie jest banalne. Był tu potencjał na jakieś głębsze wyjaśnienie, które mogłoby się łączyć z protagonistką i jej wadami, ale po co? Ten wątek nie otrzymał ŻADNEJ konkluzji. Nie mam nic przeciwko zapowiadaniu kolejnych sezonów, kładzeniu pod nie fundamentów i wzbudzaniu ciekawości widza, ale problem pojawia się w momencie, gdy serial nie oferuje żadnego zakończenia.
Jak wyglądało rozwiązanie? Okazało się, że jeden z byłych facetów w przypływie złości, frustracji i smutku rzucił urok na bohaterkę z pomocą jakiejś... wiedźmy? Wystarczyło znaleźć "czarownicę", przekonać ją do wyjawienia instrukcji, jak urok odczynić, a następnie rzucić go na kogoś innego. Ruby dokładnie to robi. Przenosi klątwę na kolejną osobę. Cała jej droga do odnalezienia samej siebie została zaprzepaszczona, bo na koniec znów okazała się egoistką. Zepsuła życie komuś innemu, byleby móc uprawiać seks z miłością swojego życia.
Jeśli chodzi o sferę wizualną, serialowi bliżej do reklamy jakiegoś samochodu – product placement jest na tak bezczelnym poziomie, że bywa zabawnie (ale raczej nie tego chcieli twórcy). Poza tym montaż jest wprost tragiczny. Być może próbowano wzorować się na oryginalnym serialu telewizyjnym, w którym w pewnych momentach puszczano reklamy. Akcja czasem się urywa – mamy przed oczami czarne tło, a potem wracamy do seansu, nawet do tej samej sceny. To nie są płynne przejścia ani nawet mignięcia, bo trwa to kilka dobrych sekund.
Pochwalić można za to kilka dynamiczniejszych sekwencji, które działają jak budzik i przypominają o tym, że faktycznie oglądamy serial. Jest też parę momentów zabawy kamerą i zmiany perspektywy. Podobało mi się to (do czasu) w scenie retrospekcji z jednym z bohaterów. Niestety pierwsze dobre wrażenie szybko minęło. Twórcy uważają, że upojenie alkoholowe najlepiej pokazać tak: bohater niezrozumiale mamrocze, robi z siebie debila i zachowuje się jak pięciolatek. Dialogi ograniczały się wówczas do dźwięków, które mogłoby z siebie wydać przeciętne monstrum z Wiedźmina. Poczułem ciarki zażenowania. Miałem wrażenie, jakby twórcy siedzieli obok mnie i ochoczo wołali: "Pa tera!".
Jedyna naprawdę ciekawa sekwencja wizualna pojawiła się w momencie, w którym Zack, chłopak AJ i niespełniony streamer, wszedł do wirtualnego świata. Scena rozgrywała się w innym wymiarze, a my obserwowaliśmy wydarzenia z perspektywy pierwszej osoby, jak w grach komputerowych. Widzieliśmy też awatary innych użytkowników. To było fajne, ciekawe i takie inne. Szkoda, że nie miało znaczenia dla fabuły.
Dlaczego obejrzałem cały sezon? Bo przy ekranie trzymało mnie poczucie niedowierzania w to, co widzę. Każdy kolejny odcinek zaczynałem nie z poczuciem zaciekawienia czy nadziei na to, że może ta historia jednak dokądś mnie poprowadzi. Nie miałem żadnego złudzenia. Po prostu nie potrafiłem uwierzyć, że nic się nie zmienia.
Komedie często mają to do siebie, że pod płaszczykiem humoru są w stanie przekazać pewne treści i wartości – rzucić światło na niektóre sprawy i powiązać nasze osobiste przeżycia z tym, co przechodzą postaci. W Laid był na to ogromny potencjał – i mówię to na poważnie, wbrew poprzedniej krytyce. U Ruby widziałem pewien schemat nałogu. Ona była uzależniona od seksu i atencji. Scenarzyści mogliby – i nawet to zasugerowano – poprowadzić wątek walki ze słabościami. Gdyby tylko kobieta zmieniła swoje podejście do ludzi, życia i relacji międzyludzkich. Można było stworzyć ciekawą klamrę i sprawić, że jej przeznaczeniem okazałby się celibat – taka forma pokuty. Szkoda więc, że bohaterka przy pierwszej lepszej okazji wraca do tego, co robiła. Oczywiście, jest nieco milsza dla innych, ale to nie rozwiązuje wszystkiego, co było z nią nie tak.
W Laid jest mnóstwo absurdów. Choćby to, że AJ jest lepsza w odnajdywaniu ludzi od FBI czy fakt, że wszyscy eks Ruby znajdują się akurat w jej pobliżu. Akcja pędzi na łeb, na szyję, a jeśli się zatrzymuje, to tylko po to, żeby Ruby znów mogła porobić smutne miny.
W odniesieniu do niektórych dzieł popkultury można użyć zdania: "Tak złe, że aż dobre". To pasuje do produkcji, które mimo wątpliwej jakości są w stanie bawić i zaoferować jakiś rodzaj rozrywki – do takich guilty pleasure. W seansie Laid przyjemności nie ma żadnej, ale po obejrzeniu faktycznie czuję się winny, że poświęciłem temu serialowi cztery godziny. Mogłem je spożytkować bardziej wartościowo – na przykład waląc głową w ścianę.
Poznaj recenzenta
Wiktor StochmalnaEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1987, kończy 38 lat
ur. 1978, kończy 47 lat
ur. 1981, kończy 44 lat
ur. 1966, kończy 59 lat
ur. 1970, kończy 55 lat