Legends of Tomorrow: sezon 2, odcinek 11 i 12 – recenzja
Legends of Tomorrow wyrosło w tym sezonie na flagową produkcję stacji CW. Fabuła, choć prosta jak konstrukcja cepa, z reguły trzyma się nawet kupy, akcja i humor są przyjemne dla oka. Słowem – serial stał się niewymagającą rozrywką, do której nie musimy nawet podchodzić poważnie.
Legends of Tomorrow wyrosło w tym sezonie na flagową produkcję stacji CW. Fabuła, choć prosta jak konstrukcja cepa, z reguły trzyma się nawet kupy, akcja i humor są przyjemne dla oka. Słowem – serial stał się niewymagającą rozrywką, do której nie musimy nawet podchodzić poważnie.
Atutem ostatnich dwóch odcinków Legend jest przede wszystkim brak patosu (czego w Arrow jest aż nadto), zbędnych historii miłosnych (co we Flashu jednak dość mocno przeszkadza) czy też przerostu formy nad treścią (czego w Supergirl jest też sporo, choć ten serial mimo wszystko ma swój urok). Brakuje też zapychaczy, co ostatnio w reszcie seriali z Arrowverse stało się regułą, a każdy odcinek jest sprawnie poprowadzony w stronę zapewne wstrząsającego finału. Nie uprzedzajmy jednak faktów.
Fabuła Legends of Tomorrow w ostatnich odcinkach skupia się na Włóczni Przeznaczenia, dzięki której Eobard Thawne będzie miał możliwość zmiany rzeczywistości i przywrócenia samego siebie w czasie. Stąd też wędrujemy w czasie do dwóch miejsc – najpierw do okresu, kiedy George Waszyngton miał wygrać wojnę i zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych, a potem... do Camelotu, który przecież historycznie nie miał nigdy uzasadnienia, bo był legendą, taką jak nasi bohaterowie. W obydwu przypadkach Legendy muszą stanąć oko w oko ze swoim byłym przywódcą – Ripem Hunterem, który przez ingerencję Eobarda w urządzenie magazynujące pamięć Ripa – stał się członkiem Legionu Zagłady.
Przemiana Ripa jest jednym z największych atutów ostatnich odcinków, jak i całego serialu. Wcześniej (w pierwszym sezonie) na postać graną przez Arthura Darvilla zwyczajnie nie dało się patrzeć. To jednak można było powiedzieć o całej drużynie Legend w tamtym okresie, jak i o całym serialu. Niemniej dawny Rip był zwyczajnie irytujący. Zły Rip to już całkiem inna historia – jest intrygujący i o wiele bardziej przerażający niż reszta Legionu Zagłady poprzez kontrast, jaki udało się wytworzyć między jego dawnym a obecnym „ja”. Widać zresztą, że to nie jest przypadkowa zmiana, a Eobard bardzo się postarał, by „jego” Rip nie miał żadnych zahamowań w swoich poczynaniach. Stąd jednym z bardziej szokujących momentów tak dla widza, jak i dla Legend, jest scena, w której bez problemu zabija Sarę. Sam Darvill (po prostu trzeba go pochwalić) w tym sezonie naprawdę daje z siebie bardzo wiele. Było tak, kiedy grał zblazowanego reżysera (tu wykazał się sporym kunsztem komediowym) i jest tak, kiedy gra pewnego i zdecydowanego antagonistę. Przy tej okazji wychodzi jeszcze jedna rzecz, którą twórcy LoT robią po prostu dobrze – potrafią świetnie wykorzystać potencjał swoich bad guys, przez co nawet Damien Darhk, który w Arrow był miałką postacią, nabrał wyrazistości.
Tego samego nie można niestety powiedzieć o samych Legendach, choć trzeba przyznać, że tutaj jakościowo też się przecież poprawiło. Wcześniej to był zlepek mało wyrazistych postaci, dziś każdy jest jakiś. Największą ewolucję w serialu przeszedł Mick Rory, który obecnie jest chyba najbardziej lubianą przez widzów postacią. No ale on niejako też jest w pewnym sensie tym „złym” (co wyszło doskonale w sytuacji, gdy dzięki specjalnemu urządzeniu musiał „odzyskać” króla Artura i rycerzy okrągłego stołu). Jego bezkompromisowe podejście do każdej sytuacji oraz czarny humor są ozdobą niemal każdego odcinka. Sam Dominik Purcell pokazuje przy okazji, że w końcu odnalazł się w tym serialu. Oczywiście aktorem nigdy wielkim nie był, ale ten potencjał, który w nim drzemie, w końcu jest dobrze wykorzystywany.
Oczywiście można też narzekać na to, że fabuła często ma dziury, że czasem brakuje w serialu logiki, a głupoty i głupotki potrafią porazić ludzką inteligencję. I owszem, sezon wcześniej oglądanie LoT naprawdę bolało. Twórcom udało się jednak zamienić tę największą z wad serialu w zaletę, dzięki czemu dziś Legendy ogląda się z niekłamaną przyjemnością. Bo i humor (choć nie jest najwyższych lotów) potrafi naprawdę rozbawić, a i same historie (nie czarujmy się – też nie są szczególnie wyjątkowe) już nie odpychają. Dzięki temu Legends of Tomorrow to obecnie najprzyjemniejszy serial z całego Arrowverse, który – co ważne – nie obniża swojego poziomu. A że nie jest on szczególnie wygórowany, to inna sprawa. Ważne, że dla widza serial stał się po prostu dobrą rozrywką, przy której nie musi za wiele się zastanawiać.
Źródło: zdjęcie główne: The CW
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1946, kończy 78 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1979, kończy 45 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1978, kończy 46 lat