Legends of Tomorrow: sezon 3, odcinek 2 – recenzja
Drugi epizod Legends of Tomorrow rozczarowuje. I to mocno. Można wręcz odnieść wrażenie, że serial cofnął się dość mocno w rozwoju. Niektóre pomysły fabularne z tego odcinka wręcz starają się to tylko udowodnić. Wychodzi więc na to, że drugi sezon był apogeum umysłowym scenarzystów pracujących nad całym Arrowerse.
Drugi epizod Legends of Tomorrow rozczarowuje. I to mocno. Można wręcz odnieść wrażenie, że serial cofnął się dość mocno w rozwoju. Niektóre pomysły fabularne z tego odcinka wręcz starają się to tylko udowodnić. Wychodzi więc na to, że drugi sezon był apogeum umysłowym scenarzystów pracujących nad całym Arrowerse.
Premierowy epizod choć nie zachwycał dawał nadzieję na to, że w kolejnych będzie coraz lepiej, a ostatecznie o Legends of Tomorrow po zakończeniu trzeciego sezonu nie powiemy nic innego, jak to, że może szału nie było, ale dobrze się oglądało. Niestety po epizodzie zatytułowanym Freakshow ma się wrażenie wręcz graniczące z pewnością, że tak nie będzie.
Tym razem postanowiono rzucić naszych bohaterów w drugą połowę XIX wieku, gdzie stwierdzono kolejny anachronizm, na najniższym poziomie zagrożenia dla struktury czasu. Takiego wyboru dokonano, by czasem nie ściągnąć na siebie uwagi Biura Czasu, którym kieruje Rip. To oczywiście się nie udaje głównie dlatego, że ekipa Waveridera bardzo szybko wszystko psuje, przez co są o krok od katastrofy.
Fabuła tego odcinka była wręcz do bólu przewidywalna. Co więcej, sytuacje, w których Legendy zaczynają wszystko psuć, są absurdalnie naiwne, by nie powiedzieć głupie. Scenarzyści ewidentnie nie próbowali nawet wysilić swoich szarych komórek i poszli na łatwiznę. Przez to sporo scen wywoływało już nawet nie uśmiech politowania, a raczej zażenowanie, zwłaszcza próba zrobienia z Jeffersona i Raya bliźniaków syjamskich. Nazwanie tego słowem „żenua” zupełnie nie oddaje tego, co zobaczyliśmy na ekranie. Bywały na szczęście momenty, w których nawet można było się zaśmiać. To przede wszystkim większość scen z Mickiem Rory'm, a zwłaszcza te, w których ucieka przed klaunami. Owszem, paniczny lęk przed klaunami widujemy niemal w każdej produkcji, gdzie się pojawiają, ale to czasem jeszcze potrafi nawet bawić.
Całości nie ratowały końcowe sceny, które ponownie skupiły się na tajemniczym Mallusie i pokazaniu Kuasy, która ma stać się wrogiem Vixen. Niestety, ale póki co uchylanie co odcinek małego rąbka tajemnicy odnośnie głównego przeciwnika tak Legend jak i Biura Czasu, nie zachęca do dalszego oglądania. Zresztą siłą poprzedniego sezonu byli właśnie m.in. główni wrogowie Legend, czyli Damien Darhk, Malcom Merylin oraz Eobard Thawne, czyli Reverse Flash, którzy wprowadzili sporo ożywienia do serialu, a wręcz stali się powodem, dla którego ten serial się oglądało. Teraz tego nie ma i jak widać, ich brak mocno jak na razie rzutuje na ogólny odbiór całego serialu. A jego najlepszą metaforą jest coraz bardziej mdła relacja pomiędzy Amayą i Natem. A ona ani grzeje, ani ziębi. Jak ten odcinek.
Źródło: zdjęcie główne: Dean Buscher/The CW
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1993, kończy 31 lat
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1969, kończy 55 lat