Lighthouse - recenzja filmu [American Film Festival 2019]
Data premiery w Polsce: 29 listopada 2019Lighthouse to film hipnotyczny i halucynogenny. Jedyna w swoim rodzaju mroczna podróż, która rozsadzając gatunkowe konwencje, niepostrzeżenie stworzy własną. Jak dobrze, że wciąż istnieje twórcza wrażliwość, która doprowadza do powstania tego rodzaju kina - takiego, którego dziś unika się jak ognia.
Lighthouse to film hipnotyczny i halucynogenny. Jedyna w swoim rodzaju mroczna podróż, która rozsadzając gatunkowe konwencje, niepostrzeżenie stworzy własną. Jak dobrze, że wciąż istnieje twórcza wrażliwość, która doprowadza do powstania tego rodzaju kina - takiego, którego dziś unika się jak ognia.
Wyobraźcie sobie rzeczywistość, w której wszystko zostało już powiedziane. Każdy obraz wygląda znajomo, każdy dźwięk jest łudząco podobny do innego. Koniec człowieka, koniec historii. Brzmi jak złowieszcze proroctwo, ale gdzieś na najgłębszym poziomie to największy problem naszych czasów - jak stworzyć coś innowacyjnego, coś, co będzie różnić się od znanych nam wszystkim tonacji i konwencji? Zadanie wydawałoby się niemożliwe, zwłaszcza w świecie rządzonym do spółki przez Tanatosa i Erosa i ich apostołów, śmierć i miłość. Czy dziś czegokolwiek naprawdę się jeszcze boimy? A może strach to jedynie pusta kategoria, wykorzystywana do manipulacji tłumami? Do momentu seansu Lighthouse sądziłem, że X Muza ma w ostatnich latach coraz większy problem z ludzkimi lękami. Traktuje je taśmowo, jak towary zaklęte w jeszcze jednym, nieustannie wymuszanym jump scarze. Nie mogłem się jednak bardziej pomylić. Robert Eggers, autor doskonale przyjętej produkcji Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii, zabiera nas na latarnię morską, by pokazać grozę przekraczającą czas i przestrzeń, odwieczną, nierozerwalnie wkomponowaną w naszą naturę. Burzy przy tym gatunkowe ramy w sposób tak bezpardonowy, że udaje mu się stworzyć nieznaną do tej pory stylistykę, nazwijmy ją umownie hipnotyczno-halucynogenną. Już sam ten fakt stanowi dla jego najnowszego filmu znakomitą rekomendację. Sęk w tym, że Eggers nakręcił obraz wymagający do tego stopnia, iż o jego historię będziecie długimi godzinami walczyć. Przede wszystkim ze samymi sobą.
Koniec XIX wieku, latarnia morska położona na znacznie oddalonej od lądu wysepce. To tu przybywa pracujący wcześniej przy wyrębie lasu na pograniczu USA i Kanady Ephraim Winslow (Robert Pattinson), młodzian pełną gębą, na pozór otwarty i skrupulatny, lecz targany przez tajemnicze demony przeszłości. Izolacja od świata zewnętrznego jest dla niego tak źródłem zarobku, jak i formą eskapizmu; traktowanie ucieczki jak lekarstwa może być zgubne. Tym bardziej, że jego towarzyszem stanie się starszy strażnik, Thomas Wake (Willem Dafoe), człowiek morza, który pracę przy latarni przedłożył nad życie rodzinne. Jest hardy i rygorystyczny; z miejsca lokuje Ephraima w coraz bardziej absurdalnej sieci nakazów i wymogów. Relacja obu mężczyzn ewoluuje - pierwotne role, zapijaczonego mistrza i skorego do ciężkiej pracy ucznia, zaczynają się systematycznie rozmywać, a moralny i zawodowy kodeks Winslowa ginie gdzieś w odmętach alkoholowego majaczenia Thomasa. To jednak tylko jedna perspektywa zdarzeń na wyspie, która sama w sobie skrywa przecież przerażające tajemnice; Wake nie chce dopuścić Ephraima do operowania światłem, mewy zachowują się tak, jakby chciały ludziom coś powiedzieć, a mający zabrać młodszego strażnika statek zaczyna się spóźniać. Obaj protagoniści będą musieli się ostatecznie skonfrontować, przy czym napędzane samotnością i alkoholem omamy i fantasmagorie dają już o sobie znać. Jeśli sądzicie, że tę opowieść być może skądś znacie, to wiedzcie, iż w opisie fabuły dotarłem dopiero do połowy filmu. Druga bowiem wymyka się jakimkolwiek próbom kategoryzacji.
Takiego kina w upupionym i poprawnym aż do bólu współczesnym Hollywood unika się jak ognia; na miłość boską, przecież Eggers w dobie dyktatu wielkich skal i dopieszczanych efektów specjalnych sięga po imitujący kwadratowy format 1,19:1, a swoją historię zapisuje na 35-milimetrowej taśmie. Wizjoner, kuglarz, a może szaleniec? Sztuczka reżysera polega na tym, że za pomocą tego zabiegu tworzy on osobliwą więź pomiędzy bohaterami a widzem. To przedziwna wariacja na temat intymności i poczucia bliskości - ekranowa historia przez fortele wizualne staje się wciągająca do granic, stopniowo zmuszając nas do refleksji, czy jesteśmy nadal bezstronnymi obserwatorami, czy już może swoistymi niewolnikami filmowych wydarzeń? Na tym jednak nie koniec. Eggers nieszablonowo korzysta z całej spuścizny ekspresjonizmu, tak w jego malarskim, jak i filmowym wydaniu (bez trudu znajdziecie tu inspiracje niemieckimi ekspresjonistami czy Kubrickiem). Jeśli twórca nie chce przed nami czegoś ukrywać, to z całą pewnością tego, że w czarno-białym świecie przedstawionym na każdy przebłysk światła muszą przypadać dwie ekspozycje ciemności. I to właśnie w jej gąszczu, w mrocznych lokacjach, na słabo oświetlonych ścianach, w wyłaniających się spomiędzy nich ni to sylwetkach, ni nierozpoznanych kształtach kryje się największa siła tej produkcji - niedopowiedzenia. Strach nie ma tu wielkich oczu; on po prostu, cytując Wilbura Smitha, "zamienia nas wszystkich w pospólstwo". Reżyser kreśli przed widzem perspektywę złowrogiego snu, koszmaru złożonego z alogicznego ciągu ujęć, co widać najlepiej na przykładzie obecnej w tym filmie sekwencji masturbacji okraszonej quasi-freudowskim kluczem interpretacyjnym. Nie ma w tym jednak nic z pretensjonalności - scena ta tylko potęguje poczucie hermetyczności i klaustrofobii. Ostrzegam, stąd nie ma dokąd uciec.
Eggersa zaraz po seansie określiłem jako estetę dźwięku, choć poetycko rzecz ujmując, bardziej zasadne będzie tu napisanie o stworzeniu przez niego nowej symfonii grozy. Co tu dużo mówić, w warstwie dźwiękowej Lighthouse to prawdopodobnie szczytowe osiągnięcie X Muzy w XXI wieku. Skrzypienie skrzyni, trzaski, stukanie mew w okno, uderzanie przedmiotami, a nade wszystko echo latarni morskiej, które z czasem zacznie wyznaczać rytm całej opowieści - te dźwięki są magnetyczne i przeszywające do tego stopnia, że nie sposób się od nich uwolnić. Jeśli nad morskimi bałwanami z przeraźliwie czarnego nieba wyłania się błyskawica, to jej huk najpierw drażni, by później zmusić nas do oddania hołdu naturze. Ta walczy tu przecież każdą falą i powiewem wiatru z kruchymi wytworami cywilizacji. Co więcej, wielopoziomowe starcie jest w tej historii wszechobecne. Wyobrażenia tańczą tu upiorne tango z rzeczywistością, młodość ze starością, wiara w świat z cynizmem, a wszystko to wybrzmiewa jeszcze w wewnętrznych rozterkach bohaterów. Dzięki temu reżyser, pozornie biorący na warsztat twórczość Lovecrafta, horror, baśń, absurdalną komedię i wiwisekcję psychologiczną, rozsadza każdą z tych konwencji bez żadnej litości, z nieprzejednaną siłą szkicując własny styl i ramy. Nawet jeśli w końcowym akcie produkcji bliżej mu już do miłośnika oniryzmu i ucznia Andrieja Tarkowskiego (dochodząc do światła latarni przypomnijcie sobie o Zonie ze Stalkera), to i z tej gigantomachii wychodzi obronną ręką. Nie może być inaczej, skoro nie wiedzieć nawet kiedy widz straci poczucie linearności wydarzeń i właściwego odróżniania fikcji od realności.
Lubujący się w ekranowych alegoriach i poszukiwaniu różnorakich perspektyw interpretacyjnych w jednym dziele w trakcie seansu Lighthouse doznają doświadczenia zaklętego w czymś na kształt święta boga metafory. Eggers wraz ze swoimi bohaterami przeprowadza gusła i przywołuje zabobony z tak staranną precyzją, że morskie legendy, pirackie podania, ludowe wierzenia i brak fabularnych dookreśleń z pierwotnej roli ornamentu niepostrzeżenie zamienią się w samo centrum wydarzeń. Tak, jest tu wędrówka w stronę jądra ciemności, przy czym to przewrotnie leży hen wysoko w intencjonalnie przejaskrawionym świetle. Filmowi najbliżej co prawda do historii o tym, jak docierający do swoich granic ludzki umysł tworzy iluzje i widma realnego świata, prowadząc nas dalej do obłędu, ale jeden klucz interpretacyjny bez dwóch zdań nie istnieje - w tej konstatacji także tkwi wszechogarniające piękno Lighthouse. Nie pomyli się widz, który dostrzeże tu biorące się za bary młodość i starość, czy ten dopatrujący się w produkcji trudnej do jednoznacznego uchwycenia bitwy natury z człowiekiem. Gorąco polecam, aby film Eggersa doświadczać niemalże poza zmysłami, nie próbując dokonywać bezpiecznych z punktu widzenia odbiorcy kategoryzacji i uproszczeń. To jedna z tych opowieści, która pączkuje w naszej głowie na długo po seansie, zmuszając do refleksji i wytyczania jeszcze jednego pola interpretacyjnego.
Jednym z najjaśniejszych punktów tej opowieści są brawurowe popisy członków obsady, Dafoe i Pattinsona - pierwszy z nich w swojej roli jest wybitny. Wynikająca ze scenariusza początkowa relacja mistrza i ucznia znajduje dopełnienie w sposobie gry aktorskiej; bardziej doświadczony z gwiazdorskiego tandemu kradnie kolejne sceny w ramach bezceremonialnego tour de force, systematycznie wybudzając wrażenie, że jego dominacja nad młodszym kolegą po fachu jest nie tyle konsekwencją narracji, co pokłosiem naturalnej charyzmy i korzystania ze swojego, znacznie bogatszego warsztatu. Ekranowy Thomas pluje, pierdzi i drze się wniebogłosy, a jego wyraz twarzy w okamgnieniu przechodzi z pijackiego uśmieszku w wyzutą z emocji maskę. To bohater, który zarazem odpycha i przyciąga, relikt dawnego świata, który nad flaszką jak mantry powtarza poetyckie zaklęcia o potędze morza. Pattinson, pierwotnie pozostający w cieniu Dafoe, dostaje pole do popisu w drugiej części historii, gdy jego Ephraima ogarnia implozja w postaci majaczenia umysłu. I z tym zadaniem młodszy aktor radzi sobie znakomicie, uciszając głos kogokolwiek, kto miałby wciąż wątpliwości w kwestii jego gry aktorskiej. Co ciekawe, to Winslow przechodzi na ekranie wyrazistszą ewolucję, z rozkojarzonego i skupionego na swojej pracy młodziana przeistaczając się w chodzącą aberrację rzeczywistości.
Lighthouse to nie tylko jeden z najciekawszych, ale również najważniejszych tegorocznych filmów. Historia Roberta Eggersa porusza w sposób niespotykany; jest jednocześnie hipnotyczna, jak i ezoteryczna tudzież psychodeliczna. Reżyser bez żadnych kompleksów dla swoich mistrzów bierze na warsztat interakcje międzyludzkie, pokazując, jak te targane są przez ponadczasowe, zaskakująco bliskie naszej naturze lęki i inne oblicza grozy. Czyni to z tak wielką gracją i precyzją, że momentami wprawi nas w zachwyt, nawet jeśli po seansie ktoś może dojść do wniosku, iż to opowieść o... dwóch wyjątkowo nielubiących się współlokatorach. Jestem też prawie pewien, że Lighthouse podzieli polskich widzów w odbiorze - to produkcja zupełnie wysublimowana i bezkompromisowa, którą albo pokochacie, albo znienawidzicie. Czasami dobrze jednak zajrzeć do otchłani, zwłaszcza jeśli odnajdziemy w niej na zawsze zastygnięte twarze Dafoe i Pattinsona.
Źródło: Zdjęcie główne: A24
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat