Loki: sezon 1, odcinek 1 - recenzja
Data premiery w Polsce: 11 czerwca 2021Loki nadciągnął z 1. odcinkiem serialu, który nasze wyobrażenia o antybohaterze obraca w perzynę. Pociąg MCU odjeżdża w kierunku stacji, na których jeszcze nie byliśmy.
Loki nadciągnął z 1. odcinkiem serialu, który nasze wyobrażenia o antybohaterze obraca w perzynę. Pociąg MCU odjeżdża w kierunku stacji, na których jeszcze nie byliśmy.
Loki już tu jest. Serial Disney+ poszerza nie tylko samo MCU, ale i nasze horyzonty myślenia o tym, czym w zamierzeniu ma być Kinowe Uniwersum Marvela. Po seansie 1. odcinka najważniejszy wniosek brzmi następująco: ta produkcja staje się dokładnie tym, czego mogliśmy spodziewać się po materiałach promocyjnych, jak i zarazem zadaje kłam wszystkim przypuszczeniom. Przepiękny to paradoks, w świecie postaci boga podstępu bądź co bądź fundamentalny. Otwarcie ekranowej opowieści jawi się jak osobliwy destylat Soku z żuka i Autostopu przez galaktykę, przyprawionego szczyptą niepokojącej, futurystycznej tonacji Łowcy androidów, subtelnego humoru spod znaku Domu Pomysłów, policyjnego procedurala i konwencji wyjętej wprost z buddy movie. Ot, mieszanka wybuchowa, w której, co przewrotne, eksplozji jest jak na lekarstwo. Premierowa odsłona serii pod względem fabularnym i zagęszczenia akcji wypada nader spokojnie, akcentując przede wszystkim mentalne transformacje tytułowego antybohatera, jego relację z portretowanym przez Owena Wilsona Mobiusem i przebogatą, korporacyjną rzeczywistość Time Variance Authority (TVA). Loki ma swój styl, z całą pewnością unikalny na tle innych odsłon MCU, który jednak niekoniecznie przypadnie wszystkim widzom do gustu. Jak do tej pory Kevin Feige i jego świta zabierali nas albo do nieba, albo do piekła. Wizyta w siedzibie TVA w tych kategoriach będzie raczej zejściem do czyśćca. Skoro tak, dusza króla marvelowskiej przewałkologii stosowanej będzie musiała pocierpieć. I faktycznie boleje - aż dziw bierze, że miło na to popatrzeć.
Za fabularną trampolinę robi tu scena z filmu Avengers: Koniec gry, w trakcie której Loki kradnie i używa Tesseraktu, otwierając tym samym nową linię czasową. Wywrotka na pustyni Gobi, krótka dysputa z tamtejszymi koczownikami, a później pojawiający się znikąd żołnierze TVA zabierają protagonistę do siedziby organizacji, która stoi na straży porządku czasoprzestrzeni w całym multiwersum. W tym momencie rozpoczyna się ciąg sekwencji mających uświadomić widzowi, gdzie i po co de facto jesteśmy. Jajogłowi z Marvela nie byliby jednak sobą, gdyby nawet podczas zapoznawania nas z kolejną w obrębie MCU strukturą nie puszczali w kierunku odbiorcy oczka. I robią to w sposób najlepszy z możliwych, śmiejąc się nam w twarz: a to witraż i francuskie dziecko sugerują obecność diabła (za przedwczesne wprowadzanie Mefisto do MCU frycowe będziemy płacić jeszcze długo), a to w drewnianej szufladzie wydawałoby się wszechpotężne Kamienie Nieskończoności przywodzą na myśl zakupione na odpuście świecidełka. Scenarzysta Michael Waldron robi wszystko, by odebrać nam poczucie fabularnego bezpieczeństwa w trakcie przechodzenia przez ten labirynt. Na każde typowe zachowanie starego, (nie)dobrego Lokiego przypadają tu dwie sceny, które mają wprawić widza w konfuzję. Animowana Miss Minutes głosem Tary Strong tłumaczy i protagoniście, i nam, z czym właściwie zjeść TVA - w Marvelu przecież też Było sobie życie. Chwilę później Mobius urządza antybohaterowi osobliwą sesję psychoanalityczną, burząc właściwie każdą perspektywę, przez którą postrzegał swoje istnienie. To mentalne tango rozhula się tak bardzo, że nawet uciekający z niewoli Loki koniec końców i tak wróci na swoje miejsce na niepozornym krzesełku. Pętla jest nie tylko na jego szyi; bóg podstępu będzie musiał zdać sobie sprawę, że jego zapętlone życie w gruncie rzeczy prowadzi donikąd.
Fenomenalny jest wielopoziomowy sposób, w jaki Waldron i spółka podchodzą do czegoś, co jeszcze w trakcie seansu określiłem w swoim umyśle jako "rozplatanie Lokiego". Mobius i prezentujący zgoła odmienne modus operandi inni pracownicy TVA wchodzą do głowy protagonisty za pomocą każdej dostępnej metody: raz będzie to frontalny atak i bombardowanie odwołaniem do jego sadystycznych skłonności, innym razem groźby i wzbudzanie strachu czy skonfrontowanie antybohatera z widokiem umierającej Friggi. Tak, Loki bez dwóch zdań przechodzi przez doskonale znaną z psychoanalizy Lacana fazę lustra, w trakcie której jego tożsamość konstytuuje się na nowo. Teoretycznie to ten sam psotnik i stary wyjadacz, lecz z każdą kolejną minutą traci on wszystkie punkty odniesienia. Wprawiająca go w zachwyt i jednocześnie niepokój podróż po korytarzach TVA zmienia perspektywę: blednie potęga Asgardu, nawet kosmos traci coś ze swojej monumentalności. Pogodzenie się Lokiego z nieuchronnością losu nie miałoby jednak pełnego uroku, gdyby pieczy nad tym procesem nie sprawował ujmujący stylem bycia Mobius. Mocno już zmęczony, w pogniecionym garniturze, a jednak z wielką cierpliwością pokazujący variantowi, że trafił w ślepą uliczkę. Nie mam żadnych wątpliwości, że relacja głównych bohaterów może być jedną z najlepszych rzeczy, jakie zobaczymy w serialowej części MCU. Ekranowa chemia w obrębie tego tandemu jest zupełnie naturalna, napędza i rozsadza kolejne sceny. Loki to chyba dogorywający żywioł, Mobius - bliżej mu do dinozaura. Pasują do siebie jak pięść do nosa, a jednak z wielką przyjemnością obejrzałbym ich razem w tym czy innym O dwóch takich, co ukradli multiwersum. Marvelowski wieloświat znów przecież trzęsie się w posadach. Po poznaniu TVA wiemy jednak, że takie rzeczy są tu serwowane na śniadanie. Na obiad i na kolację też.
Przebywanie w centrali Time Variance Authority to przedziwne doświadczenie. Niektórym z Was skojarzy się z wizytą w placówce Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i to dekadę czy dwie temu; stosy papierów, stempel i datownik używane tu jakby od niechcenia, pracownicy tak przesiąknięci korporacyjnymi nawykami, że zupełnie nic nie wskórasz. Portretowana przez Gugu Mbathę-Raw sędzina wizualnie uosabia młodość, a przecież schemat jej działania wydaje się pochodzić z jakiejś zamierzchłej epoki. Pracownicy ożywają bodajże wyłącznie wtedy, gdy odwołują się do czasów świetności Time-Keeperów albo prawią o powstaniu "uświęconej linii czasowej". Przewrotne jest to, że konfrontacja z tak skostniałą strukturą korporacyjną przynosi pewną formę katharsis - i Lokiemu, i nam. W jednej chwili pojmujemy, że pstryknięcie Thanosa i inne wielkie wydarzenia z historii MCU są tylko niewielką częścią nieskończonego multiwersum, w którym doszło nawet do wojny pomiędzy różnymi rzeczywistościami. To ćwiczenie umysłowe z jednej strony przytłacza, z drugiej zaś zostaje nam podane w wyjątkowo strawny sposób, kojarząc się z pamiętnym kotem z Facetów w czerni, który w swoim medaliku skrywał całą galaktykę. Koktajl podniosłości i humoru działa tym lepiej, że czuć w nim zarówno posmak wytrawnego wina, jak i mózgotrzepa, po którego wypiciu możesz stracić nad sobą kontrolę.
Jednym z najjaśniejszych punktów Glorious Purpose są wybitne występy aktorskie Toma Hiddlestona i Wilsona. Pierwszy z nich daje na ekranie prawdziwy koncert, roztaczając przed nami pełne spektrum swoich umiejętności. Gwiazdor przechodzi przez kolejne sekwencje niczym czołg, choć jeśli wymaga tego scenariusz, w ekspresowym tempie zamienia się w chytrego lisa. Loki znów irytuje i przyciąga, by później wzbudzić empatię. Hiddleston wchodzi na wyższy poziom zwłaszcza wtedy, gdy widzimy zbliżenia na jego twarz: każdy grymas, każdy ruch ciała wydaje się w jego przypadku starannie dopracowany, a przy tym ta aktorska kanonada najwidoczniej dawała mu sporo frajdy. Jeszcze lepiej jest tam, gdzie Loki i Mobius urządzają sobie kolejny set werbalnego ping-ponga. Wilson ma w końcu do zagrania osobliwe połączenie mędrca, biurokraty i dobrego duszka Kacpra; lada moment Nick Fury i Tony Stark mogą zyskać konkurencję na liście najfajniejszych mentorów MCU. Warto zwrócić uwagę na doskonały scenariusz, w którym duszna, niepokojąca aura równoważona jest całą serią humorystycznych wstawek; po szwindlu Lokiego z wykorzystaniem Heimdalla śmiałem się do rozpuku, z kolei po groźbach boga podstępu o zamianie w rybę przyszła mi do głowy pamiętna scena "Where is the fish?" z produkcji Sens życia wg Monty Pythona. Waldron i jego drużyna mają zresztą więcej asów w rękawie, by odwołać się choćby do świetnie prezentujących się efektów specjalnych, jedynej w swoim rodzaju scenografii czy hipnotyzującej muzyki.
Jaki jest dziś Loki, każdy widzi. W chwili obecnej to niedościgniony manipulant, który rusza w nieznane. Trudno przewidzieć kierunki rozwoju fabularnego - wyraźny trop odnajdujemy w finałowej sekwencji, jednak pamiętajmy o tym, że mamy tu do czynienia z produkcją, której nawet czołówka przywodzi na myśl dziecko Z Archiwum X i podprogowego przekazu płynącego z religijnych symboli; chrzestnymi będą chyba atmosfera grozy i losowanie Totolotka. Z bogiem podstępu tak już przecież bywa: nigdy nie wiesz, na jaki jego stan trafisz. W żaden sposób nie zmienia to faktu, że serial Loki roztacza przed nami fascynującą perspektywę postrzegania uwielbianego przez tłumy antybohatera, który w błyskawicznym tempie ewoluuje na naszych oczach. Jakże pokrzepiające jest to, że jego przypudrowana humorem metamorfoza idzie ramię w ramię z transformacją całego Kinowego Uniwersum Marvela. Zaczął się czas mapowania umysłu pierwszorzędnego kuglarza i skalowania bezkresu wieloświata Domu Pomysłów. Pijcie ten Sok z Lokiego na zdrowie i do dna. Na autostop przez multiwersum i tak się załapiecie.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1961, kończy 63 lat