Marvel’s Spider-Man: sezon 1, odcinek 13 – recenzja
Gdy po naprawdę słabym epizodzie wychodzi kolejny oczekiwania względem niego maleją drastycznie. Przed seansem Venoma byłem gotowy na to, że mogę wstawić kolejną jedynkę, ale na szczęście otrzymałem odcinek dość średni, co w skali Marvel's Spider-man jawi się niemal jako wybitny.
Gdy po naprawdę słabym epizodzie wychodzi kolejny oczekiwania względem niego maleją drastycznie. Przed seansem Venoma byłem gotowy na to, że mogę wstawić kolejną jedynkę, ale na szczęście otrzymałem odcinek dość średni, co w skali Marvel's Spider-man jawi się niemal jako wybitny.
Venom to nie tylko nazwa najnowszej odsłony serialu, ale również alias jednego z największych wrogów Pajączka. Pojedynek tych dwóch postaci powinien być iście widowiskowy oraz pełen dramaturgii. W tym wypadku nie był, ale to żadne zaskoczenie, w końcu mowa tutaj o Marvel’s Spider-Man.
Trzynasty odcinek robi parę rzeczy dobrze albo chociaż znośnie. Jedną z nich jest podtrzymywanie tajemnicy odnośnie prawdziwej tożsamości głównego przeciwnika. Najbardziej znaną inkarnacją złoczyńcy jest przecież Eddie Brock i niedzielni fani komiksów niekoniecznie muszą znać inne tożsamości tego antagonisty. Zresztą Marvel's Spider-man nieraz już pokazywał mniej znane wcielenia znanych bohaterów (jak miało to miejsce z Blizzardem) albo dopisywał nową historię do mniej znanych postaci (córka Sandstorma). Dlatego też od niemal samego początku podejrzewałem Maxa Modella jako realną opcję na tego przeciwnika. Nie zdziwiłoby mnie takie zagranie ze strony twórców, ale wtedy ocena nie byłaby tak wysoka. Nie za bardzo połapałem się w procesie dedukcyjnym Petera dotyczącym połączenia Venoma i Flasha w jedną osobę, ale kreskówka ta miewała o wiele głupsze rozwiązania fabularne.
Drugą pozytywną rzeczą jest rozwinięcie relacji Parkera i Thompsona. To nie działa tak dobrze, jak powinno, gdyż obaj bohaterowie chodzą do różnych szkół, więc protekcja Flasha nie powinna być Peterowi potrzebna. Trzeba jednak przyznać, że taki rozwój drugoplanowej (a nawet trzecioplanowej) postaci jest tym, co częściej życzyłbym sobie oglądać. Nie było to przedstawione w aż tak głupi sposób, a przeszkadzał jedynie fakt mierzenia się wspólnie z trzema nastolatkami opanowanymi przez symbiot oraz w miarę łatwa wygrana. Znów nie ma Moralesa, gdy jest potrzebny.
Brak innych postaci drugoplanowych zresztą razi. Pustka panująca na korytarzach Horizon High aż bije po oczach, tak samo brak choćby telefonów od cioci May albo Harry'ego. Chociaż i tak głupi do granic tolerancyjności jest tylko gościnny występ Mary Jane Watson. To niby miało być puszczenie oka do fanów, ale mnie jako fanowi bardzo się nie spodobał. Takie smaczki też trzeba umieć umieszczać odpowiednio i z wyczuciem, a tych rzeczy zabrakło.
Standardowo razi warstwa techniczna, w której zdarzają się podstawowe błędy ciągłości zdarzeń, a Peter przebierający się na stadionie to kuriozum. Sam odcinek – mimo że nieporywający – w porównaniu do poprzedniego jawi się jako powrót do raju. To nie brzmi jak zaleta, gdy daje się zaledwie pięć oczek na dziesięć, ale przynajmniej mieści się w granicach guilty pleasure, choć dla niektórych wina będzie niewspółmierna do przyjemności.
Poznaj recenzenta
Mateusz TutkaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat