Mazebook. Księga labiryntów - recenzja komiksu
Data premiery w Polsce: 29 maja 2024Nie wiem, jak Jeff Lemire to robi, ale z banalnie prostej historii potrafi wyciągnąć wiele emocji.
Nie wiem, jak Jeff Lemire to robi, ale z banalnie prostej historii potrafi wyciągnąć wiele emocji.
Moja miłość do twórczości Lemire'a jest długa i skomplikowana. Obfituje w zachwyty (Royal City, Zagubione psy, Opowieści z hrabstwa Essex, Podwodny spawacz) odczucia ambiwalentne (Berserker, Korzenie rodzinne, Joker. Zabójczy uśmiech), a nawet obojętność (cała masa pisanych mocno tendencyjnie odcinków klasycznych franczyz spod znaku DC czy Marvela). I z tych licznych – rozrzuconych na przestrzeni lat, a więc na szeroki okres kształtowania się mojej odbiorczej wrażliwości – doświadczeń wyłania się schemat jasno wskazujący, że najlepiej wychodzi Lemire'owi (przynajmniej w moim, subiektywnym odczuciu) pisanie opowieści obyczajowych, tylko lekko podszytych nadnaturalnym, nadprzyrodzonym sztafażem. A taki właśnie jest omawiany niniejszym Mazebook. Księga labiryntów.
To na wskroś prosta historia. Ba, rzekłbym, że – podobnie jak debiutanckie Zagubione psy – to opowieść wręcz minimalistyczna. Skupia się na stracie i radzeniu sobie z owym doświadczeniem, z którym – pozornie – poradzić sobie nie sposób, bo wszak chodzi o dziecko. Córka bohatera znika, a on – niepomny na wszystko – nadal czeka, nadal szuka, czepiając się zgubnej nadziei, że jego ukochane dziecko po prostu zagubiło się w tajemniczym labiryncie. W końcu to, co zagubione, może przecież zostać odnalezione. A więc nasz bohater – kurczowo wręcz trzymający się życia – nie może skupić się na niczym poza wykonywaniem mechanicznych czynności, koniecznych do podtrzymania egzystencji. I czeka. Na znak, na ślad, na sygnał.
I ten w końcu nadchodzi.
Tajemniczy telefon – niby głos z zaświatów, głos jego dziecka – nawołuje o pomoc dla zagubionej w zagadkowym labiryncie dziewczynki.
I tyle maksymalnie można powiedzieć o fabule, by nie zdradzić nadmiernie i pozostawić choć odrobinę zaskoczenia dla czytelnika. I tak pewnie większość domyśli się kontekstu już na wczesnym etapie lektury. Jednak nie o zaskoczenie tu chodzi, a o emocje. O przepracowywanie bólu po stracie, o uczeniu się życia na nowo, życia pomimo. Życia z ciężarem, którego nie da się zrzucić z barków, ale który można nauczyć się dźwigać. Mazebook jest komiksem pozytywnym, choć może pozornie nic na to nie wskazuje, bo jest przesycony smutkiem, rozpaczą, cierpieniem. Finał – mimo ogólnego rysu fabularnego – okazuje się pozytywny. Rozczulająco pozytywny, co wydaje się wręcz niestosowne, oczyszczające i wzruszające. Na podobnych nutach grał Lemire w swojej serii Royal City, która była z pewnością bogatsza fabularnie, bardziej wielowątkowa, wyposażona w większą liczbę postaci – co pozwalało mocno intensyfikować relacje i prowadzić opowieść w dwóch planach czasowych, w swoistym rozdarciu pomiędzy „teraz” i „wtedy”. Jednak nadal była to pieśń nucona w podobnej tonacji. I to melodia, która z pewnością Lemire'owi wychodzi.
Nie szukajcie w Mazebook zaskoczeń. Nie szukajcie niczego odkrywczego czy nowatorskiego. Fabuła jest banalnie prosta, wręcz pretekstowa. Ale w tej prostocie kryje się jej siła, bo – nie oszukujmy się – mimo oczywistości opowieści ona sama wali brutalnie łopatą między oczy. Prostacki być może określnik, ale obrazujący dobrze zabieg, jaki wykorzystał Lemire w tym komiksie – konfrontację odbiorcy z poczuciem straty. Autor wprost zadaje pytanie – co ty byś czuł / czuła w takim przypadku? Jak byś sobie poradził / poradziła? I ta oczywista bezpośredniość w pierwszym odruchu zniewala. Bo nie ma prostej, wygodnej odpowiedzi na to pytanie. Nie ma jednej, słusznej. Każdy musi odpowiedzieć sobie sam… A najlepiej, by nigdy nie musiał tego robić.
Graficznie również znajdziemy tu minimalizm, w sumie dość typowy dla Lemire'a. I znów przywołując jego debiutanckie Zaginione psy, warto zwrócić uwagę na pozornie podobną szkicowość rysunku, tutaj jednak, w Mazebook zdecydowanie prezentuje ona wyższy poziom. Widać progres, jaki zrobił rysownik przez lata, co czyni komiks czytelniejszym i atrakcyjniejszym wizualnie. Ale – warto zaznaczyć – trzeba taką kreskę lubić, trzeba akceptować tą niedbałą, oszczędną, minimalistyczną manierę rysunku, która sprawia, że prace, plansze, kadry zdają się wręcz niedokończone. Ale to – w moim przynajmniej odczuciu – robi dobre wrażenie, zgrabnie koreluje z emocjonalnym ładunkiem samej opowieści i wpasowuje się w klimat historii.
Mazebook to kolejny Lemire'owski „wyciskacz łez”, oparty na prostym schemacie, przewidywalny, ale niemożebnie chwytający za gardło w warstwie emocjonalnej. Dobra rzecz, choć smutna. Ale mimo wszystko z odrobiną nadziei na koniec. Warto.
Poznaj recenzenta
Mariusz WojteczekDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat