„Miasteczko Wayward Pines”: sezon 1, odcinek 1 – recenzja
Jeśli czytaliście recenzję przedpremierową, to mam dla Was dobrą i złą wiadomość. Premiera serialu "Miasteczko Wayward Pines" faktycznie cierpi na wiele przypadłości, tragedii jednak nie ma - i to najlepsze, co można na razie powiedzieć.
Jeśli czytaliście recenzję przedpremierową, to mam dla Was dobrą i złą wiadomość. Premiera serialu "Miasteczko Wayward Pines" faktycznie cierpi na wiele przypadłości, tragedii jednak nie ma - i to najlepsze, co można na razie powiedzieć.
„Wayward Pines” zaczyna się intrygująco, otwierająca sekwencja przywodzi na myśl pewien znany serial ABC sprzed lat, a w nastrój wprowadza szalenie klimatyczna czołówka. Natychmiastowo wyłapujemy również tajemniczą, niemal oniryczną atmosferę miasteczka - Wayward Pines to kolejny okaz z kolekcji enigmatycznych amerykańskich prowincji. Im jednak dalej, tym gorzej – zamiast stopniowego piętrzenia się sekretów otrzymujemy kolejne oczywistości.
O tym, że mieścina nie jest taka, jaką pozornie się wydaje, dowiadujemy się już w pierwszej połowie odcinka; ewentualne wątpliwości co do psychofizycznej kondycji Ethana i tego, czy może rzeczywiście sytuacja nie jest wytworem jego wyobraźni, również zostają szybko rozwiane. Nawet frapująca wiadomość o braku świerszczy jest bezzwłocznie rozjaśniona. Nie ma tajemnicy, nie ma budowania napięcia, nie ma cierpliwości w nakreślaniu wielowymiarowej intrygi – żadne rodzące się pytanie nie zdąży wbić się w podświadomość widza i tutaj kończą się wszelkie analogie ze wspominanym „Lost”.
Przyczyny takiego stanu rzeczy są przynajmniej dwie. Przede wszystkim - fatalną decyzją okazuje się prowadzenie fabuły w sposób dwutorowy. Pokazywane równolegle historie żony Burke’a i Adama Hasslera tylko wytrącają z równowagi i nie pozwalają wczuć się w nastrój opowieści. Jeszcze gorzej prezentują się retrospekcje, które do fabuły wnoszą niewiele i spokojnie można byłoby je pominąć. Szkoda, że podobnie jak w literackim pierwowzorze początek historii nie został poświęcony wyłącznie ekspozycji Ethana Burke'a.
Drugi podstawowy problem to ogólna tonacja i brak subtelności. Twórcy (zarówno reżyser, scenarzysta, jak i reszta ekipy) prowadzą odcinek ze sprawnością i wdziękiem chirurga operującego za pomocą siekiery. Siermiężnym dialogom brakuje polotu, a każda kolejno wprowadzana postać jest nawet bardziej groteskowa od poprzedniej. Taka konwencja, balansująca na granicy dramatu, horroru i pastiszu, w zamyśle mogła mieć spory potencjał, ale przez natychmiastowe kontrowanie jej wydarzeniami z zewnętrznego świata sprawia wrażanie nieudolnej.
[video-browser playlist="688566" suggest=""]
A może po prostu jest nieudolna? I nie obędzie się bez wrzucenia kamyczka do ogródka niejakiego Manoj Nelliyattu Shyamalana. Reżyser, lepiej znany jako M. Night Shyamalan, jest również twórcą i prowadzącym serialu, więc odpowiada za wygląd całości i to do niego skierowane są powyższe słowa krytyki. Trudno uwierzyć, że autor „The Sixth Sense” nie radzi sobie obecnie nawet z wprawnym rzemieślnictwem. Znajdą się oczywiście amatorzy jego stylu i sam nie przekreślam możliwości, że w kolejnych odcinkach zanotuje długo wyczekiwany przełom, ale zła reputacja powoli zaczyna wyprzedzać hinduskiego reżysera.
Na skromne słowa uznania zasługuje gwiazdorska obsada – Matt Dillon, Melissa Leo i Terrence Howard to aktorzy z oscarowymi konotacjami, a partnerują im takie tuzy małego ekranu jak Toby Jones, Carla Gugino czy choćby Juliette Lewis. W tej ciasnej konwencji, niepozostawiającej miejsca na niedopowiedzenia, radzą sobie całkiem nieźle i to prawdopodobnie ich urok ratuje całość przed całkowitą klęską.
„Where Paradise Is Home” cierpi bowiem na "chorobę pilota" – porusza za dużo wątków i śpieszy się, aby w 40 minut rozrysować przedstawiony świat, wprowadzić bohaterów i zaprezentować, co jeszcze dobrego ma w zanadrzu. To o tyle kuriozalne, że serial planowany był jako limitowana seria – dlaczego więc zabrakło twórczej cierpliwości lub decyzji o dwugodzinnej premierze?
Czytaj również: Chad Hodge o kulisach serialu „Miasteczko Wayward Pines” i premierowym odcinku
W kolejnych odcinkach jest już ponoć lepiej, ale jeśli dotarłeś tutaj i dalej nie wiesz, czy inwestować swój czas w odwiedziny „Wayward Pines” , to sugeruję wstrzymać się i spróbować obejrzeć całość jednym tchem. W skondensowanej dawce serial może okazać się przyjemną, jednorazową przygodą na letni wieczór – w pamięci bowiem na dłużej nie zagości.
Poznaj recenzenta
Piotr WosikDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat