Minghun - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 29 listopada 2024Minghun z Marcinem Dorocińskim w roli głównej to najbardziej osobisty film Jana P. Matuszyńskiego. To także unikalna próba nadania sensu śmierci, tak zabawna, jak i poruszająca.
Minghun z Marcinem Dorocińskim w roli głównej to najbardziej osobisty film Jana P. Matuszyńskiego. To także unikalna próba nadania sensu śmierci, tak zabawna, jak i poruszająca.
Minghun to jeden z tych małych wielkich filmów, które pozwalają nam porozmawiać z samym sobą. Jan P. Matuszyński, twórca niezwykłej Ostatniej rodziny i równie udanego Żeby nie było śladów, wraca do świata X Muzy z historią, jakiej polskie kino bezgranicznie potrzebowało. Urzekająca swoją subtelnością i czułością opowieść jest z całą pewnością najbardziej osobistym dziełem w karierze reżysera, w dodatku dedykowanym jego zmarłemu w zeszłym roku ojcu. To wyrastająca gdzieś na styku egzystencji i transcendencji rzecz o duchowości, konfrontacji z własną wiarą i jej brakiem, rozliczeniu z ogarniającą nasz umysł i ciało traumą. Matuszyński bierze się za bary z większymi niż samo życie tematami tak oryginalnie, że nie wpada w żadne gatunkowe koleiny i momentami udaje mu się dotknąć niedotykalnego: zagłębić się w nieco już wyświechtanym w obecnych czasach twierdzeniu o tym, iż "trudno nie wierzyć w nic". Walnie pomagają mu w tym unoszący się gdzieś nad ekranowymi wydarzeniami duch mistrza Krzysztofa Kieślowskiego, Marcin Dorociński w jednej ze swoich najbardziej przejmujących ról i umiejętne balansowanie pomiędzy żałobą a ironią. Efekt końcowy przybiera formę przedziwnej sztuczki artystycznej - wkomponowana w tę historię, pozorna aura nonsensu nieśpiesznie prowadzi nas w stronę nadania istoty i funkcji śmierci osoby najbliższej. Minghun nie jest jednak filmem wymagającym od odbiorcy wytężenia wrażliwości; w mikroświecie Matuszyńskiego każdy z widzów odnajdzie cząstkę siebie.
Głównym bohaterem produkcji jest Jerzy (Marcin Dorociński), wykładowca akademicki, który 15 lat wcześniej stracił żonę Lan, a teraz musi zmierzyć się ze śmiercią swojej córki, Meixiu (Natalia Bui). Nazywana przez ojca Masią, przygotowująca się do wejścia w dorosłość dziewczyna ginie w wypadku samochodowym. Do Polski przyjeżdża mieszkający w Szkocji teść protagonisty, Ben (Daxing Zhang), który próbuje nakłonić Jerzego do odprawienia chińskiego rytuału, tytułowego minghun. To "zaślubiny po śmierci" - w tradycyjnych wierzeniach Państwa Środka mają one połączyć dusze zmarłych i uchronić je przed skazaniem na wieczną samotność. Jak jednak znaleźć odpowiedniego dla Masi partnera? I, co nawet trudniejsze, jak wzbudzić w sobie wiarę w sens absurdalnego i egzotycznego gestu, który na pierwszy rzut oka wygląda jak drwiny ze śmierci osoby najbliższej? Matuszyński zabiera nas w nieoczywistą wędrówkę, którą napędza zderzenie dwóch, wydawałoby się, nieprzystających do siebie kultur i coraz bardziej nonsensowne konsekwencje poszukiwania kandydata na pośmiertnego męża Masi. W tym szaleństwie jest jednak metoda: niedorzeczność ekranowych wydarzeń okazuje się tylko fasadą, pod którą reżyser przemyca kilka uniwersalnych prawd o człowieku i tangu życia ze śmiercią. Widz stopniowo odkrywa emocjonalne i psychologiczne przemiany w Jerzym, śledzi jego zmieniającą się relację z teściem, nie mówiąc już o poznaniu skrywanych wcześniej przez Masię tajemnic i planów. Paradoksalnie najpiękniejsze w tym filmie może być to, czego na ekranie nie widać i nie słychać.
Minghun odbieram w pierwszej kolejności jako wewnętrzny dialog - ten prowadzony tak przez postać Dorocińskiego, jak i samego reżysera. Czytający scenariusz Grzegorza Łoszewskiego Matuszyński raz jeszcze pragnie dzięki kinu zrozumieć to, co wydaje się wymykać ludzkiemu pojmowaniu; o ile wcześniej próbował dekodować szyfry zagłady domu Beksińskich i przeprowadzać dekonstrukcję niesprawiedliwości totalnej, o tyle w swoim najnowszym dziele rzuca wyzwanie rzeczom ostatecznym z innej już perspektywy. Nadawanie sensu śmierci tym razem odbywa się u niego nie poprzez akcentowanie majaczenia umysłu i drastyczności, a dzięki subtelności i głębokiej refleksji nad przemijaniem. Rozmowa reżysera z samym sobą o tym, czy słodkie życie wieczne w ogóle istnieje, udzieli się także widzom. Minghun to przecież pierwszorzędna okazja do konfrontacji z własnymi lękami, osądami i egzystencjalnym kodeksem. Jak w wierszu Szymborskiej: "Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne". Twórca nie przywdziewa jednak szat pokrzepiciela strapionych serc, który wrócił za kamerę po to, aby podnieść na duchu Polaków. W tej oryginalnej wiwisekcji przemijania i straty paliwem są w końcu ironia, poniekąd rozpisana na modłę oscarowego Parasite'a, i nieuchwytne, transcendentne drobinki, kojarzące się z filmami Kieślowskiego. Niekoniecznie je zobaczysz, ale bez dwóch zdań poczujesz, jak choćby wtedy, gdy przemawiający Ben stwierdzi: "Co innego nam zostaje, niż uwierzyć w to, że miłość może pokonać śmierć?". Truizm? Nie w interpretacji Matuszyńskiego. Minghun jest kolejnym świadectwem filmowej dojrzałości reżysera, który prezentuje rzadką w polskim kinie wrażliwość artystyczną. Taką, która pozwoliła mu sprawnie zespolić emocjonalno-egzystencjalny ciężar opowieści ze zwięzłością i lekkością przekazu. Ot, harmonia, ale czy to także nie o nią idzie w tej produkcji?
Marcin Dorociński jako ekranowy Jerzy jest wyborny. Choć jego rola może zostać odebrana jako oszczędna w aspekcie dialogowym, aktor fantastycznie korzysta z mimiki twarzy i gestykulacji, aby oddać wewnętrzną, absolutnie poruszającą wędrówkę, w której uczestniczy portretowana przez niego postać. Naprawdę dobrze radzą sobie również Daxing Zhang (Ben) i wcielająca się w sąsiadkę Annę Ewelina Starejki - oboje bohaterów daje znakomity kontrast i zarazem przeciwwagę dla przechodzącego żałobę protagonisty. Chylę czoła także przed zdjęciami Kacpra Fertacza (sposób kadrowania przywodzi na myśl ten znany z Ostatniej rodziny) i muzyką Stefana Wesołowskiego, w tym drugim przypadku znakomicie dopełnioną przez skomponowany specjalnie na potrzeby filmu i wykonany przez Maję Laurę Jaryczewską utwór. Warstwa realizacyjna bezbłędnie współgra z wydźwiękiem tej historii, będącej wyjątkową mieszanką egzystencjalnego dramatu, utkanej również z czarnego humoru komedii i przypowieści o drodze do ukojenia. Bohaterowie na ekranie mówią aż trzema językami, ale jedną z najważniejszych lekcji, jaką ma dla nas Jan P. Matuszyński, jest fakt istnienia ponadczasowej, uniwersalnej mowy, która wspomoże w radzeniu sobie z bólem i doskonaleniu niekoniecznie mającej religijne konotacje wiary. Minghun uczy, że w samym odchodzeniu mogą kryć się ścieżki, z których obecności nie zdawaliśmy sobie sprawy. To pokrzepiająca myśl, za którą reżyserowi należy podziękować, nawet jeśli tylko przypomniał nam o tym, że śmierć jest... częścią życia.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1945, kończy 79 lat