Mudbound – recenzja filmu
Mudbound to kolejna, po Beast of No Nation, produkcja Netfliksa, którą internetowy gigant chce zdobyć nominację do Oscara. Film jest ekranizacją powieści Hillary Jordan.
Mudbound to kolejna, po Beast of No Nation, produkcja Netfliksa, którą internetowy gigant chce zdobyć nominację do Oscara. Film jest ekranizacją powieści Hillary Jordan.
Intencje producenta są oczywiste. Mudbound spełnia wystarczająco dużo wymagań, żeby zakwalifikować go jako tzw. Oscar Bait, czyli film wyprodukowany konkretnie pod tę nagrodę. Minimalna obecność w kinach wymagana przez Akademię, tematyka rasizmu w Stanach Zjednoczonych w XX wieku, czarnoskóra kobieta reżyser. Netflix zadbał o to, żeby o tym filmie mówiło się jeszcze przed premierą. Bycie Oscar Baitem nie znaczy jednak, że Mudbound automatycznie musi być kiepski. Część z nich była równocześnie świetnymi (albo przynajmniej dobrymi) produkcjami. Wystarczy wspomnieć Troję czy Zjawę. Jak więc wygląda kwestia Mudbound?
Akcja filmu dzieje się w okresie II Wojny Światowej, w Missisipi. Henry McAllan (Jason Clarke) wraz z żoną Laurą (Carey Mulligan), swoim ojcem (Jonathan Banks) i dziećmi przeprowadza się na farmę, na której pracuje wielodzietna, czarnoskóra rodzina Jacksonów, z ojcem Hapem (Rob Morgan) i matką Florence (Mary J. Blige) na czele. Poza ziemią rodziny wiąże też fakt, że obie mają swoich przedstawicieli na trwającej wojnie. Są to brat Henry’ego Jamie (Garrett Hedlund), najstarszy syn Hapa i Florence Ronsel (Jason Mitchell). Po powrocie do domu weterani zaprzyjaźniają się ze sobą, pomimo panującego wszędzie rasizmu.
Mudbound porusza wszelkie możliwe w tej sytuacji wątki, okazując na przykładzie głównych bohaterów realia Stanów Zjednoczonych lat 40. XX wieku. Henry reprezentuje pierwsze kilka pokoleń dzieci byłych właścicieli niewolników, którzy muszą radzić sobie w nowej rzeczywistości. Laura reprezentuje ludzi nieprzystosowanych do życia na wsi przez postępujący rozwój cywilizacyjny, Hap dzieci byłych niewolników usiłujące uniezależnić się od białych w niesprzyjających okolicznościach, a Florence matki młodych ludzi walczących na wojnie. Rosnel i Jamie to weterani nieprzystosowani do życia poza wojskiem. Natomiast senior rodu McAllenów to człowiek z mentalnością starych konfederatów. Materiału wydaje się być dosyć do obdarowania kilku filmów.
Film stał się jednak ofiarą tej klęski urodzaju. Zbyt duża wielowątkowość sprawia, że widz od początku do końca nie wie, na czym się skupić a film mu w tym nie pomaga. Sześciu różnych bohaterów pełni rolę narratora, nie wiadomo, kto właściwie jest protagonistą i na kim skupia się historia. Niesprawnie poprowadzona fabuła przeszkadza we właściwym odbiorze całkiem interesującej, chociaż nieco powolnej historii. Mudbound zaczyna się od jednej z końcowych scen i jest to jedynie leniwy zabieg mający na celu ukierunkowanie myśli odbiorcy. Film snuje się bez celu przez 135 minut, czasem skupiając się na jednej postaci, czasem na innej, następnie któraś znika z ekranu na cały akt. Bez pierwszej sceny nic by tej historii nie spinało i dążyłaby donikąd, a to nie świadczy najlepiej o kunszcie twórców.
Właściwie wszystkie problemy można zrzucić na reżyser Dee Rees. Nie jest na tyle kompetentna, żeby ogarnąć ogrom materiału źródłowego. Nie potrafi przekazać wszystkich niezbędnych informacji, więc sięga po narratora, zabieg stosowany zazwyczaj przez niższej klasy twórców i korzysta z niego stanowczo zbyt często i jednocześnie nierównomiernie, bo czasem jest go mnóstwo, a potem znika na pół godziny. Nie potrafi też odpowiednio pokierować aktorami. Część z nich radzi sobie całkiem przyzwoicie, choć bez rewelacji, zachwytów nad dosyć standardową kreacją Blige zupełnie nie rozumiem, ale już np. Jonathan Banks jest tak absurdalnie rasistowski, że cała skrzętnie budowana, stonowana atmosfera ulatuje gdy tylko pojawia się on na ekranie. W ten sposób zamiast złożonej i dosyć unikalnej opowieści o ludziach, którzy wciąż próbują odnaleźć się w tych realiach, dostajemy kolejny film o tych złych białych i tym jednym dobrym białym.
Szkoda, bo niewiele filmów skupia się na tym okresie w relacjach między tymi dwoma rasami. Mudbound radzi sobie z tym dobrze, jeśli zignoruje się nie do końca kompetentną reżyserię. Większość postaci zachowuje się realistycznie, tkwiąc między dehumanizującym Afroamerykanów okresem niewolnictwa i odwilżą po wystąpieniach doktora Kinga. Czarni są traktowani jak ludzie, ale jednak niższej kategorii. Mimo to obie strony muszą współpracować, by przetrwać, powoli przekonując się do siebie. Cały efekt jednak burzą Jamie, który zachowuje się jak wyrwany z czasów współczesnych, i stary McAllen, żywcem wyjęty z dziewiętnastowiecznej plantacji bawełny. Cały krajobraz południa USA z lat 40. się wali, bo trzeba było pokazać że, Amerykanie to nawet wtedy bywali progresywni i walczyli z rasizmem.
Mudbound to film poprawny, lecz z niewykorzystanym potencjałem. Od strony technicznej nie można mu nic zarzucić, wszystko wygląda realistycznie - kostiumy, scenografia. Akcenty brzmią tak, jak powinny, chociaż nieco utrudniają przez to zrozumienie aktorów. Ci też w przeważającej większości pokazują się z dobrej strony. Fabuła jest źle poprowadzona, skupia się na niewłaściwych aspektach, ale film dłuży się niemiłosiernie. Wszelkie głosy mówiące o nominacji do Oscara, nie mówiąc już o wygranej, są mocno przesadzone, chociaż niewykluczone że Akademia, by dać prztyczka w nos zniesławionemu Hollywood, sięgnie po film zewnętrznego producenta, jakim jest Netflix. Byłaby to jednak nominacja niezasłużona.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Dawid KubiciusDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat