

Myślałem, że serial Nero będzie próbą godnego nawiązania do drugiej części serii gier Assassin's Creed. W głowie jawił mi się obraz bezczelnego, wyrachowanego, niezwykle pysznego wcielenia Ezio Auditore. Tymczasem produkcja to słabo zrealizowane skrzyżowanie Solomona Kane'a z Polowaniem na czarownice (film z Nicolasem Cage'em). Rzecz dzieje się na przełomie średniowiecza i renesansu, ale twórcom w ogóle nie zależy na tym, by czas akcji miał znaczenie. Nie ma też znaczenia miejsce, gdzie to wszystko się odbywa. Są jakieś dwa miasta, jakieś urzędy, które dobrze brzmią, i odrobina bełkotu rodem z kiepskich produkcji. „Ostatni potomek diabła”, fanatyczni, szaleni pokutnicy, wiedźma karmiąca się robakami i zimny jak głaz, niemal nieśmiertelny inkwizytor. A to wszystko ubrane w szaty niespójnej ścieżki narracyjnej.
Pamiętacie scenę otwierającą film Maverick z Melem Gibsonem? Tu mamy ten sam schemat, przeniesiony niemal 1 do 1. Już w tym momencie zacząłem podejrzewać, że to nie będzie produkcja robiona „na poważnie”. I nie pomyliłem się, choć wątki komediowe przeplatane są naprawdę mocnymi rzeczami. Często aż do przesady – jak choćby nawiązanie do nekrofilii czy zabójstwo noworodka. W utrzymaniu powagi nie pomaga muzyka, właściwie to ona nadaje temu serialowi taki, a nie inny ton. Kuleje tu praktycznie wszystko. Tytułowy asasyn Nero nie jest klasycznym zabójcą działającym z ukrycia. Zdecydowanie brakuje mu finezji, przeważnie wykańcza swoich wrogów twarzą w twarz. Brakuje większych motywacji i konsekwencji w budowaniu postaci. Relacje między nimi są do bólu przewidywalne. Właściwie w połowie serialu można przewidzieć, jaki los spotka większość uczestników gry.
Efektowne brutalne sceny walk nie rekompensują nudy, jaka towarzyszy widzowi przez większą część seansu. Zresztą tych krwawych sekwencji nie jest aż tak wiele, niektóre odcinki mijają bez choćby jednej żywszej akcji. Można pochwalić głównego bohatera, bo przynajmniej jest jakiś. Jednakże za dużo tutaj dziwnej, nieracjonalnej zabawy w kotka i myszkę, która finalnie okazuje się bez większego znaczenia, bo wrogowie zawiązują sojusz. Można odrobinę pochwalić machinacje polityczne i walkę o wpływy między władzą świecką a kościelną, jednak skala tego wszystkiego jest malutka i przeważnie niewystarczająca. Scenografie i kostiumy to klasyka, jeśli chodzi o tego typu produkcje – to znaczy, że nie przyłożono się do pracy. A jak dołożymy do tego marne CGI, to obraz produkcji Nero nie może być pozytywny.
Nie bardzo rozumiem zamysł, jaki przyświecał twórcom tego serialu. Czym chcieli przyciągnąć do siebie widza, czym go kupić? Nie ogląda się tego z lekkością ani przyjemnością. Wszystko jest tu wymuszone. Włączałem kolejne odcinki z nadzieją, że wreszcie coś zacznie się dziać, że przecież to nie może być tylko tyle. Jednak nadzieje okazały się płonne. Z każdym kolejnym epizodem scenariusz jest coraz gorszy. Aż do rozczarowującego finału. Po dwakroć rozczarowującego, bo dość jasno sugerującego kontynuację. Swoją drogą – jest to dość osobliwa moda, że twórcy nie chcą w dzisiejszych czasach zamykać swoich historii, próbują w ten sposób wymusić na decydentach ciąg dalszy. A kiedy ten nie nadchodzi, pozostaje niesmak, że nie udało się godnie domknąć wszystkich stworzonych przez siebie wątków.
Nero nie jest produkcją à la Assassin's Creed. Nie jest ciekawą opowieścią z pogranicza średniowiecza i renesansu. Nie jest też klasycznym akcyjniakiem. To serial drogi (bardzo długiej) z elementami nawiązującymi do różnych stylów opowiadania historii. Miszmasz gatunków, nieumiejętnie pozlepiany i podany w ubogiej formie. Nero rozczarowuje, mimo że wymagania nie były duże – jednak nawet ich serial nie był w stanie zaspokoić.
Poznaj recenzenta
Jakub Jabłoński
