Nie z tego świata: sezon 14, odcinek 18 - recenzja
Płakać, czy nie płakać, oto jest pytanie. Przynajmniej jeśli chodzi o najnowszy odcinek Nie z tego świata, który u wielu widzów wywołał płacz, a u mnie dodatkowo – zgrzytanie zębów.
Płakać, czy nie płakać, oto jest pytanie. Przynajmniej jeśli chodzi o najnowszy odcinek Nie z tego świata, który u wielu widzów wywołał płacz, a u mnie dodatkowo – zgrzytanie zębów.
Zginęła postać, którą według mnie przez dwa i pół sezonu scenarzyści zrujnowali doszczętnie (a mogło być tak pięknie), która mnie ani ziębiła ani grzała, ale w kontekście serialu bardzo wiele znaczyła dla braci W., więc łzę uronić należało. Bardziej w imieniu Sama i Deana, aniżeli we własnym, ale zawsze.
Z kolei łzy rozżalenia napływały mi do oczu, gdy patrzyłam, jak scenarzyści z uporem maniaka dążą do stworzenia z Jacka Anakina Skywalkera przechodzącego na Ciemną stronę Mocy (chwilowo jeszcze nie do końca, ale…), a łzy irytacji, że jego głosem sumienia - jak to, stracił duszę, a ma sumienie?) został nie kto inny, a widmo Lucyfera vel Nicka. Mam smutne wrażenie, że producenci po prostu nie potrafią rozstać się z Markiem Pellegrino i będą go trzymali w serialu na wiek wieków, pod coraz to inną postacią, nad czym niewymownie boleję.
Nie mogę powiedzieć, chwila, gdy bracia dowiedzieli się od Roweny – bardzo ładnej epizodycznie w tymże odcinku, o śmierci matki, była wzruszająca, podobnie jak końcowe pożegnanie przy stosie całopalnym, lecz – ponownie, bardziej żal mi było Sama i Deana, niż Mary. Ba, bardziej było mi żal Jacka, który uczynił to, co uczynił, całkiem niechcący i rozpaczliwie starał się swój błąd naprawić. Co prawda emocjonalnie nefilim jest w całkowitej rozsypce, a przez to może być jeszcze bardziej niebezpieczny, ale… w końcu wiekowo ma dopiero nieco ponad dwa lata. U dzieci to chyba najgorszy okres w życiu – serio, mówię z własnego doświadczenia. Tylko, że w przypadku nefilima, nie da się go posadzić na „karnym jeżyku”.
W pełnym smutku i łez Absence ciut bawiły mnie pełne pretensji wymiany zdań między braćmi a Castielem, tyczące się, kto, komu, o czym nie powiedział, a powinien, bowiem nie oszukujmy się – wszyscy mieli świadomość, że z Jackiem coś jest nie w porządku, lecz kurczowo trzymali się nadziei, że bomba jednak nie wybuchnie. Cóż, wybuchła i to w sensie dosłownym. Dodatkowo, nie mówienie sobie nawzajem tego i owego ma w Nie z tego świata długoletnią tradycję.
Przeżywanie rozpaczy przez Deana było bardzo… deaniczne (on zawsze musi coś rozwalić i na kogoś się obrazić, co czyni się już nieco męczące), Sam jak zwykle ujawniał troskę i empatię, a Castiel cierpiał podwójnie, stojąc między młotem a kowadłem, czyli między Deanem a Jackiem.
Na plus odcinka można zaliczyć retrospekcje z chwil Mary Winchester z synami, choć złośliwy chochlik w mojej głowie i tak szeptał, że byłoby ich znacznie więcej, gdy przez większość „drugiego” życia nie unikała ich jak diabeł święconej wody.
Jedyne, co mi się naprawdę podobało, to symbolika tytułu odcinka – prawdopodobny brak duszy u Jacka, ale i literalnie brak Mary wśród żywych. Podwójna absencja.
Poznaj recenzenta
Monika KubiakKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1969, kończy 55 lat