

Obecność 4: Ostatnie namaszczenie to kontynuacja historii o demonologach, Edzie i Lorraine Warrenach, tym razem wsparta przypadkiem Smurlów z Pensylwanii. Film w reżyserii Michaela Chavesa, z ponownym udziałem Very Farmigi i Patricka Wilsona, stanowi zarazem ostatni rozdział głównego wątku sagi, której początki sięgają 2013 roku. Opowieść oparta na postaciach kontrowersyjnych badaczy zjawisk nadprzyrodzonych zdobyła popularność dzięki umiejętnemu połączeniu klasycznej grozy z emocjonalnością. Właśnie ta równowaga pomiędzy efektownymi jump scare’ami a intymną historią małżeństwa tropicieli zła wyróżniała dwie pierwsze części na tle innych produkcji grozy.
Uniwersum w kolejnych latach rozrastało się o spin-offy. Niektóre, jak Annabelle: Narodziny zła, pokazały potencjał tego świata, jednak inne, np. Zakonnica, potwierdziły, że formuła łatwo się wyczerpuje. Trzecia odsłona głównej sagi Na rozkaz diabła (2021) została przyjęta chłodno: zarzucano jej spłycenie fabuły i odejście od klimatu, który stanowił siłę poprzednich filmów. Nic więc dziwnego, że zapowiedź czwartej części wzbudziła zarówno oczekiwania fanów, liczących na godne zwieńczenie serii, jak i sceptycyzm krytyków, obawiających się powtórzenia wcześniejszych błędów.
Chaves, który prowadził już trzecią część i spin-offy, miał stworzyć film będący pożegnaniem. Scenariusz oparto na jednym z głośniejszych przypadków nawiedzenia – historii rodziny Smurlów. To bogaty materiał: dom, w którym rzekomo dochodziło do ataków sił nadprzyrodzonych, był szeroko komentowany, a sama sprawa do dziś wzbudza kontrowersje. Potencjał opowieści wydawał się duży. Problem polega na tym, że „ostatnie namaszczenie” Warrenów w praktyce okazuje się powtórką znanych schematów, a nie mocnym finałem. To obraz, który nie jest porażką, lecz nie potrafi też wyjść poza bezpieczne ramy.
Największym atutem produkcji, tak jak w przypadku poprzednich części, pozostają kreacje Farmigi i Wilsona. Chemia między aktorami buduje emocjonalny fundament wielu scen. Kameralne momenty z ich udziałem niosą większy ładunek niż najbardziej efektowne fragmenty grozy. Twórcy sprawnie łączą także elementy całego uniwersum: w epilogu pojawiają się znajome twarze i ukłony dla fanów, ale z zachowaniem balansu i bez popadania w przesadę. Stylizowana oprawa lat osiemdziesiątych, retrospekcje oraz charakterystyczne detale scenograficzne tworzą atmosferę domknięcia serii. Pod koniec fabuła silnie wiąże się z historią Warrenów, wpisując osobistą podróż bohaterów w narrację pożegnania.
Słabością filmu okazuje się tempo i konstrukcja scenariusza. Akcja rozwija się powoli, jakby nie do końca wiedziała, w którym kierunku zmierza, a wiele pobocznych wątków zostaje zarysowanych jedynie powierzchownie i ostatecznie nie prowadzi do niczego znaczącego. Szczególnie odczuwalne jest to w przypadku bohaterów drugoplanowych – ich historie pojawiają się, by po chwili się rozpłynąć. Warrenowie, na których widz czeka od pierwszych minut, pojawiają się w nawiedzonym domu dopiero po dłuższym czasie, co sprawia, że napięcie, zamiast stopniowo rosnąć, przez długi okres pozostaje w zawieszeniu. Z kolei finałowe sekwencje sprawiają wrażenie pośpiesznie domykanych, jakby zabrakło czasu ekranowego na odpowiednio rozbudowaną kulminację.
Także elementy grozy bazują na chwytach dobrze znanych i coraz częściej wykorzystywanych: lustrzane nawiedzenia, demoniczne wizje czy powtarzające się jump scare’y trudno uznać za zaskakujące. Produkcja korzysta z nostalgii, sięga po sprawdzone rozwiązania, lecz w rezultacie powtarza te same motywy, nie proponując widzowi świeżego doświadczenia. Nadmierne użycie komputerowych efektów specjalnych dodatkowo odbiera scenom ciężar i realizm, zamiast budować grozę, tworzy jedynie efekt sztuczności. W konsekwencji napięcie szybko się rozprasza, a całość nie zapada w pamięć jako mocne zwieńczenie serii. Choć istniała szansa na odważniejsze i bardziej innowacyjne rozwiązania, twórcy pozostali przy sprawdzonej, przewidywalnej formule, która w finale raczej rozczarowuje, niż satysfakcjonuje.
Obecność 4: Ostatnie namaszczenie ma kilka wartościowych momentów, zwłaszcza w warstwie emocjonalnej i aktorskiej, ale zbyt często gubi okazję do mocniejszego uderzenia. Sentymentalny wymiar i pożegnanie z Warrenami stanowią istotę seansu, jednak brak świeżości i konsekwentnego tempa pozostawiają niedosyt. Ostatecznie jest to film przeciętny – z pewnością docenią go wierni fani oraz osoby szukające emocjonalnej puenty, jednak nie ma on oryginalności, która uczyniła uniwersum tak popularnym.
Poznaj recenzenta
Paulina Mika
