Ocaleni: sezon 1, odcinek 11, 12 i 13 (finał sezonu) – recenzja
Pierwszy sezon serialu Ocaleni dobiegł końca i choć jego finał okazał się otwarty, wciąż nie widzę przyszłości produkcji w kolorowych barwach.
Pierwszy sezon serialu Ocaleni dobiegł końca i choć jego finał okazał się otwarty, wciąż nie widzę przyszłości produkcji w kolorowych barwach.
Trzy ostatnie odcinki serialu okazują skrajnie udramatyzowane, co wzbudza jeszcze większą niechęć. Ponownie prezentuje nam się sceny urywane w kulminacyjnych momentach, żebyśmy mogli zaczerpnąć tchu wraz z przerażonym bohaterem. Niestety, na mnie to nijak nie działa – wszystkie karty są tak naprawdę odsłonięte i już wiadomo, kto w co pogrywa. Nie jest więc zaskoczeniem, gdy nowy prezydent okazuje się uzurpatorem, Mackenzie odnajduje się żywa w szpitalu, ani nawet to, że Harris gra w podwójną grę. Kuriozalnie wypada scena, w której dowiaduje się o tym Claire Rayburn – kobieta zaplanowała zamach stanu i potrafi spiskować, jakby była do tego stworzona, a nie jest w stanie dostrzec, że oszukuje ją facet?
Główną bolączką serialu jest fakt, iż jego twórcy boją się podejmowania większego ryzyka. Można to było wyczuć w minionych odcinkach, a także teraz, w samym finale. Tutaj też wszystko udaje się bohaterom w ostatniej chwili, a nadzieja jest dostrzegalna nawet w największej ciemności. I nie chodzi o to, że jestem pesymistką, ale umówmy się – te postępujące po sobie happy endy to straszna naiwność, która z biegiem czasu wyłącznie irytuje. Gdy już mamy zalążki budującego się stopniowo napięcia, za chwilę wszystko zostaje banalnie spłaszczone. Nic dziwnego, że po kilku takich zabiegach do wszystkich kolejnych podchodzę z dystansem.
Myślałam, że po absurdalnej potyczce Grace Barrows z napastnikiem w jej domu nic mnie już nie zaskoczy. A jednak – udało się to trzem nowym wątkom. Po pierwsze: Amandzie Neel, a w zasadzie jej telefonowi. Podziwiam niezniszczalność tego sprzętu - uszedł przecież cało z pożaru, który obrócił w proch ludzi wraz z całym budynkiem redakcji. Po drugie: wątkowi młodej Zoe Barrows, która tajemniczo zaginęła kilka odcinków temu. Nie mogę tego pojąć – po co budować napięcie przez kilka epizodów, po co wprowadzać podejrzenie, że dziewczyna zaginęła i może być w niebezpieczeństwie, gdy koniec końców okazuje się, że scenariusz każe jej jak gdyby nigdy nic wejść do domu po długiej nieobecności. Straszny zawód i niewykorzystany potencjał ciekawie zapowiadającego się wątku porwania. I po trzecie: scenie, w której Darius Tanz podrywa do lotu pikujący w dół samolot, tuż przed jego uderzeniem w ziemię. Powstrzymam się od dalszego komentarza.
O ironio, znacznie ciekawiej niż sceny polityczne wypadają te obyczajowe, nawet mimo tego, że niewiele się w nich dzieje. Miłym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że Liam został adoptowany – scena z jego mamą w szpitalu rzeczywiście wywołała we mnie cieplejsze uczucia, tym bardziej, że nie można było się jej spodziewać. W toku akcji i pędzie, w jakim żyją bohaterowie, nikt nie zawraca sobie głowy ich relacjami rodzinnymi – bo kogo obchodziła sytuacja rodzinna Liama, skoro dla ratowania świata nie ma to żadnego znaczenia? Okazuje się jednak, że tutaj także może być ciekawie. I jeśli miałabym wyliczyć wszystkie sceny sezonu, które rzeczywiście wzbudziły we mnie jakiekolwiek emocje, ta byłaby prawdopodobnie pierwszą z nich. Wypada prawdziwie i naturalnie, co jest miłą odskocznią od bardzo naciąganej fabuły serialu.
Podoba mi się również fakt, z jakim zawieszono wątek Liama i Jillian. Rzeczywiście, ckliwa scena ze spontanicznymi oświadczynami i ślubem wywoływała jedynie zażenowanie, ale sama końcówka nieco zrehabilitowała tę parę w moich oczach. Moment, w którym Liam decyduje się opuścić dziewczynę i dołączyć do czekającego na śmierć Tanza jest ciekawy i dość nieoczywisty. A czy doczekają tej śmierci – czy to za sprawą pocisków atomowych czy tej nieszczęsnej asteroidy – to już inna kwestia. Serial udowadnia, że tutaj da się wyjść z każdej opresji, także za sprawą cudownie płynącego czasu, który niedorzecznie zwalnia w odpowiednich momentach, dając możliwość schronienia przed zagrożeniem.
I wreszcie – główny bohater serialu, asteroida Samson, wciąż nie doczekał swojej własnej kulminacji. Przez pewien czas rzeczywiście łudziłam się, że sezon zakończy się apokalipsą, którą można ciekawie podjąć w kontynuacji, ale nic z tego – choć wiszące nad głowami zagrożenie dodatkowo zagęściło się za sprawą bomb atomowych, bohaterom wciąż nic się nie stało. Idę o zakład, że kolejny sezon rozpocznie się od momentu olśnienia Tanza, który w ostatniej chwili zniszczy pędzące ku Stanom pociski. O ile w ogóle doczekamy się kolejnego sezonu – biorąc pod uwagę jakość produkcji, wydaje mi się to bardzo wątpliwe.
Zabierając się za serial Salvation, oczekiwałam dobrej produkcji katastroficznej z ciekawym wątkiem politycznym. Otrzymałam natomiast fabułę wyjątkowo naiwną i upstrzoną koszmarnymi efektami specjalnymi. Całość okazała się dla mnie rozczarowaniem i zmarnowanym potencjałem. Szkoda, bo historia zapowiadała się ciekawie.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat