„Orange Is the New Black”: sezon 3 – recenzja
Data premiery w Polsce: 22 listopada 2024Po dwóch wspaniałych sezonach nowa odsłona “Orange is The New Black” niestety rozczarowała. Choć serial wciąż sprawia przyjemność podczas oglądania, utracił gdzieś swoją magię, a historie więźniarek bardziej nudzą, niż poruszają serca widzów.
Po dwóch wspaniałych sezonach nowa odsłona “Orange is The New Black” niestety rozczarowała. Choć serial wciąż sprawia przyjemność podczas oglądania, utracił gdzieś swoją magię, a historie więźniarek bardziej nudzą, niż poruszają serca widzów.
Przed 3. sezonem “Orange Is the New Black” stało trudno zadanie - serial musiał dorównać znakomitemu poziomowi poprzednich 2 serii. Oczekiwania były wysokie, bo w końcu obok „House of Cards” to największy sukces platformy Netflix, ale niestety nie udało się utrzymać równie wysokiego poziomu.
Przede wszystkim serial stracił na swojej głębi. W pierwszych dwóch sezonach niemal co odcinek wywoływał rozmaite, mieszane uczucia: od radości po liczne wzruszenia i kace moralne. „Orange…” potrafił bawić, smucić, a nawet irytować, kiedy bohaterki postępowały niewłaściwie i samolubnie, ale wywoływał autentyczne emocje i skłaniał do przemyśleń. Tym razem brakowało tych momentów, które potrafiły szczerze poruszyć.
W trzecim sezonie cała magia gdzieś prysła, problemy więźniarek zostały spłycone i przestały emocjonalnie angażować widzów. Uczucia samotności, strachu i braku przyjaźni oraz miłości zostały odstawione na drugi tor, a na główny plan wyszły kwestie religijne, homofobii, macierzyństwa i systemu więziennictwa. I choć te zagadnienia miały swój potencjał, zostały potraktowane przeciętnie i po macoszemu.
Wydaje się, że twórcy nie chcieli popełnić błędów innych i stawiać swoich bohaterek w obliczu nowych dramatów, rozterek i nasilających się konfliktów, co potem razi widzów nierealnością i natłokiem wydarzeń, które przecież mają miejsce w ciągu zaledwie pół roku. Niestety, ewidentnie zabrakło pomysłów na poprowadzenie ciekawej fabuły i zagłębienie się w psychikę tych kobiet. Próbowali zatuszować niedociągnięcia wieloma retrospekcjami, które nieco przybliżyły nam kilka postaci (m.in. Big Boo czy Normę), ale w zasadzie niczego nie wniosły do serialu. A przecież w poprzednich sezonach stanowiły ważny element odcinka, który pozwalał nam trochę lepiej zrozumieć postępowanie bohaterek, nawet jeżeli uważaliśmy je za niesłuszne lub nielogiczne.
[video-browser playlist="719242" suggest=""]
W trzecim sezonie twórcy na szczęście ograniczyli do minimum udziwnioną relację między Piper i Alex, którą widzowie w poprzedniej serii przyjęli bardzo krytycznie. Teraz serial nie opowiadał o żadnej konkretnej bohaterce, lecz o społeczności kobiet zamkniętych w federalnym więzieniu w Litchfield. Każda historia była traktowana na równi, co z jednej strony nikogo nie faworyzowało, ale z drugiej nie pozwalało się skupić na najciekawszych wątkach. Niestety przez to niektóre postacie straciły na swojej oryginalności (Pennsatucky czy Lorna). Z fabuły zrobiła się trochę taka papka, jaką więźniarki zaczęły dostawać podczas posiłków w stołówce. Niby syci, ale jedzenie nie sprawia przyjemności.
W „Orange Is the New Black” zabrakło chociaż jednej pełnokrwistej, barwnej i z pozoru bezwzględnej postaci, jakimi były w pierwszym sezonie „Red”, a w drugim „Vee”. Szansę na rozruszanie serialu miały nowe bohaterki, ale niestety nie spełniły oczekiwań. Ciekawa, zbzikowana więźniarka Lolly, którą gra Lori Petty, choć na początku była bardzo intrygująca, z czasem przestała przyciągać uwagę i rozmyła się w tle. Postać Stelli została wprowadzona chyba tylko po to, aby podnieść poziom seksapilu więzienia, bo Ruby Rose zachwycała swoim wytatuowanym ciałem i urodą Justina Biebera. Mike Birbiglia w roli Danny’ego Pearsona, czyli „opiekuna” Joe Caputo, niesamowicie irytował swoją bezbarwną grą i właściwie niczym się nie wyróżnił. Szkoda również, że tak łatwo pozbyto się istotnych postaci, jak Nicky (Natasha Lyonne) czy Benneta (Matt McGorry).
Czytaj również: Ashton Kutcher tworzy nową komedię dla platformy Netflix
Mimo tych rażących niedostatków „Orange Is the New Black” wciąż znakomicie się ogląda. Postacie pozostały bardzo wyraziste, ich relacje fascynują, a dialogi „upiększone” siarczystym przeklinaniem niezmiennie bawią. Bardzo trudno oderwać się od ekranu, bo serial wciąga, a binge-watching dzięki udostępnionej całej serii jest gwarantowany. Serial powróci za rok z nowym, czwartym sezonem - oby lepiej przemyślanym i nie tak rozczarowującym jak trzecia seria.
Poznaj recenzenta
Magda MuszyńskaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1989, kończy 35 lat
ur. 1988, kończy 36 lat