Orville: sezon 2, odcinek 11 – recenzja
Orville utrzymuje swój solidny poziom w 2. sezonie, który znacznie został podwyższony przez dwa przełomowe odcinki. Nowa historia jest w porządku, ale nic więcej.
Orville utrzymuje swój solidny poziom w 2. sezonie, który znacznie został podwyższony przez dwa przełomowe odcinki. Nowa historia jest w porządku, ale nic więcej.
The Orville zaskakuje tym, że powraca w tym sezonie do tematu uzależnień. Do tej pory Seth MacFarlane nie zwykł się powtarzać w aspekcie doboru poruszanych problemów czy przesłań, więc jest to zastanawiające. Mam nadzieję, że to nie oznaka braku pomysłu na końcówkę sezonu, aczkolwiek na to wskazuje. Wszystko miało swoją moc i impet aż do przełomowych odcinków z pobratymcami Isaaka, gdzie poziom jedynie wzrósł. I prawdę mówiąc - patrząc na dwa kolejne odcinki - na tym sezon powinien się skończyć. Po raz kolejny bowiem kwestia Isaaca jest ignorowana. Ba, sama postać gdzieś tam może raz przemyka w tle. A to przecież domaga się kontynuacji i uderzenia w odpowiednie tony, by serial nie zwolnił... a tak to wydaje się, że nawet się cofnął. Szkoda, bo tu trzeba było iść za ciosem, a tak odnoszę wrażenie zmarnowania zbudowanego potencjału emocjonalnego.
Nie zmienia to jednak faktu, że odcinek jest przyjemny i... smutny. Historia Gordona i kobiety sprzed wieków (a naszej współczesności) to prosta opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca i drugiej połówki. To uczucie, które pojawia się od razu. Trochę idealistycznie, ale trafnie, bo pozwala poznać Gordona z jeszcze innej strony. Tej bardziej ludzkiej, czułej. Prawda jednak jest taka, że ten wątek nie miałby takiej mocy, gdyby nie Leighton Meester. To ona stworzyła wyjątkowo sympatyczną kobietę o określonej osobowości, marzeniach i pragnieniach. Osobę, która zaskakująco dobrze się komponuje z Gordonem, stając się emocjonalnym fundamentem odcinka. To jeden z takich przypadków, gdy emocjonalna więź i chęć kibicowania bohaterom w historii jest bardzo duża i wręcz pojawia się momentalnie. Nawet jeśli cały czas mamy świadomość, że tu nie ma miejsca na happy end. Choć fabularne proste, to nigdy prostackie. Problemem są pewne uproszczenia oparte na technologicznym rozszyfrowywaniu telefonu. Łatwość, z jaką Gordon stworzył tę symulację, jest trochę banalna.
Wątek Bortusa i Klydena to typowy MacFarlane. Od razu skojarzyły mi się podobne motywy z jego seriali animowanych. Dwaj kosmici uzależnieni od nikotyny to kapitalny pomysł. Mamy tutaj dużo niezręcznych sytuacji (Kelly wchodząca na zadymiony mostek), dobrego akcentowania problemów uzależnienia spotęgowanego przez biologię istot pozaziemskich oraz humoru. Wiele scen po prostu bawi, bo całość jest tak wesoło niepoważna i momentami głupkowata, jak najbardziej absurdalne pomysłu MacFarlane'a z animacji. Co prawda, twórca nie wchodzi nigdy głęboko w temat, bawi dobrze, a to najważniejsze.
The Orville raczej już niczym nie zaskoczy w 2 sezonie. Tak jak wspomniałem, ten sezon powinien był zakończyć się na wątku Isaaka. Taki finał pozostawiłby widzów z chęcią na kolejny sezon. Emocje, widowisko, stawka - wszystko na swoim miejscu. Po tym odbiór odcinków nie może być jakoś szczególnie pozytywny, gdy są one zaledwie niezłe. Ten sezon miał sporo więcej lepszych odcinków.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat