Orville: sezon 2, odcinek 5 – recenzja
Orville znów czerpie pełnymi garściami ze Star Treka, utrzymując solidny poziom w 2. sezonie. Co tym razem się udało?
Orville znów czerpie pełnymi garściami ze Star Treka, utrzymując solidny poziom w 2. sezonie. Co tym razem się udało?
The Orville tym razem bierze na warsztat wątek pierwszego kontaktu z nową planetą. Przez to też cały odcinek wpisany jest w startrekową konwencję, która jest mocnym fundamentem tej produkcji. Jednak pomimo budowy tego klimatu, odcinek jest zarazem w stylu jego twórcy - Setha MacFarlane'a. W tym, jaki porusza temat na wspomnianej planecie, w obnażaniu hipokryzji absurdalnych przekonań i fanatycznej wiary. Dzięki temu znów mamy mieszankę konceptów, która daje naprawdę strawne danie. Wiara w astrologię jest tak dziwaczna, że na swój sposób daje do myślenia. Równie dobrze mieszkańcy mogli myśleć, że ich planeta jest płaska, i ten wątek też miałby swój urok. MacFarlane dobrze go przemyślał, wykorzystując go do powiedzenia czegoś więcej na temat spotkania nauki z zabobonami, bo chyba kwestię astrologii trudno w tym kontekście nazwać wiarą lub religią.
Przyznam, że tego typu wątki czasem mnie denerwują. Gdy postacie zachowują się w sposób dziwny, irracjonalny. Mamy spotkanie załogi z obcą rasą. Obie strony nie znają swoich obyczajów, kultury i zasad. Mamy więc z jednej strony bezsensowne przyznanie się Kelly do tego, że ma urodziny, z drugiej strony równie absurdalne oburzenie. Takim sposobem całość staje się po prostu głupia, mało wiarygodna, gdy ani ekipa Orville'a nie zachowuje etykiety, ani władze planety nie myślą o tym, że może zasady są inne. Przez to też wątek będący podstawą odcinka wywołuje u mnie mieszane odczucia, bo jest on oparty na dość chwiejnym i naciąganym fundamencie.
Jednocześnie osadzenie w tej historii nie jest jakoś szczególnie złe. Wszystko rozgrywa się przyzwoicie i w dobrym tempie. Wtrącenia typowo w stylu MacFarlane'a doskonale się mieszają z konwencją ala Star Trek. Choćby kwestia "stworzenia" gwiazdy i oszukania mieszkańców całej planety albo zabawnych reakcjach Bortusa na wspólne urodziny. Czuć to też w przedstawieniu nowej szefowej ochrony, która pochodzi z tej samej rasy co Alara. Talla jest zupełnie inną postacią i na razie wywołuje u mnie mieszane odczucia. Alara miała swój urok, gdy jej drobność, serce i sympatyczność była powiązana z jej ogromną siłą fizyczną. Talla na razie jest jakaś... nijaka. Chłodna, wydaje się pusta i bez określonej osobowości. Wstawka z rozmową o uderzeniu kapitana sprawdza się, coś tam mówi, ale... odcinek nie spełnia prawidłowo roli w adekwatnym przedstawieniu tej postaci. Szczególnie, że po prostu na tle Alary wypada blado. Jessica Szohr ma twardy orzech do zgryzienia, by zastąpić poprzedniczkę.
The Orville to nadal lekka i całkiem przyjemna rozrywka, w której Seth MacFarlane lepiej czuje równowagę pomiędzy konwencjami. Dlatego czerpanie ze Star Treka działa tutaj lepiej, niż w pierwszym sezonie, który nie miał do zaoferowania zbyt więcej ponad to. Pomimo wątków, które nie dały mi pełnej satysfakcji, odcinek oceniam na 7/10. Raczej mieszane odczucia, nie zaś pełna przyjemność, jak w poprzednich trzech epizodach.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat